Serialowa alternatywa: Brytyjskie "The Office"
Nikodem Pankowiak
7 kwietnia 2015, 19:08
Mam wrażenie, że ostatnio w kółko zachwycamy się tymi samymi serialami. Może zatem pora na cykl, które pokaże Wam produkcje mniej znane lub nieznane zupełnie? Zaczynamy od brytyjskiej wersji "The Office" – w której grali m.in. Ricky Gervais i Martin Freeman – a później już będzie coraz bardziej alternatywnie.
Mam wrażenie, że ostatnio w kółko zachwycamy się tymi samymi serialami. Może zatem pora na cykl, które pokaże Wam produkcje mniej znane lub nieznane zupełnie? Zaczynamy od brytyjskiej wersji "The Office" – w której grali m.in. Ricky Gervais i Martin Freeman – a później już będzie coraz bardziej alternatywnie.
Macie w swoim towarzystwie osobę, która sypie żenującymi "dowcipami" jak z rękawa? Wyobraźcie sobie, że ktoś taki zostaje głównym bohaterem serialu. David Brent jest menadżerem w firmie, jakich wiele. Ta prowadzona przez niego ma coś wspólnego z przemysłem papierniczym, ale absolutnie nie ma to znaczenia. Najważniejsze, że to środowisko pracy, jakich tysiące – zbiór mniej lub bardziej specyficznych postaci, które przez większość czasu wpatrują się w ekrany swoich komputerów i robią mało ekscytujące rzeczy.
Tak powinno być w teorii, tutaj jest inaczej, bo Brent robi wszystko, byleby jego pracownicy nie skupiali się na swoich zadaniach. Facet, który bezustannie powtarza, że jest komikiem, wyznaje zasadę "najpierw zabawa, później praca", bo w ten sposób jego zdaniem najłatwiej jest podnieść morale wśród podwładnych. Temat mitycznego morale przewija się zresztą wielokrotnie – w ten sposób Brent próbuje przesłonić fakt, że jest fatalnym szefem. Bo trzeba szczerze przyznać, że choć facet robi z siebie wizjonera, to nie nadaje się do niczego.
Jedną z największych zalet tego serialu jest bezbłędny Ricky Gervais, który fenomenalnie wcielił się w głównego bohatera. Jego postać, choć budzi głównie politowanie, jest bardziej złożona, niż mogłoby się nam wydawać na pierwszy rzut oka. David to gość bez żadnych talentów, pozbawiony pewności siebie (najlepiej pokazuje to ostatnia scena 2. sezonu) i pełen kompleksów, które próbuje leczyć poprzez ciągłe "żartowanie". Tymi żartami próbuje zdobyć uznanie wśród swoich pracowników, ale wywołuje jedynie pełne pożałowania spojrzenia. Aby zobaczyć, jak wzbudza szczere rozbawienie wśród swojej załogi, musimy czekać… No dobra, nie będę Wam psuł zabawy, powiem tylko, że bardzo długo.
Całość zrobiona jest w dobrze znanym już nam stylu mockumentary. Dziś, po "Parks and Recreation" i "Modern Family" nie robi to może na nas większego wrażenia, ale wtedy Gervais i Stephen Merchant – drugi z twórców produkcji – dokonali czegoś totalnie nowego i zaskakującego. Bohaterowie mówią do kamery wprost i bardzo często, przez cały czas zdają sobie sprawę z jej obecności i próbują wypaść przed nią jak najlepiej, robiąc z siebie kompletnych idiotów. Najlepszym przykładem jest chyba mój ulubiony bohater, Gareth (Mackenzie Crook), który przekonuje widzów o tym, jak poważną jest personą, by za chwilę pozwolić, aby koledzy z pracy kompletnie go ośmieszyli. Spinacz w galarecie czy aluzje do orientacji seksualnej to tylko wierzchołek góry lodowej.
Mój zachwyt wzbudza przede wszystkim koncept, aby centralną postacią komedii zrobić totalnie nieśmiesznego gościa. Jego kolejne karkołomne próby, aby zdobyć uznanie publiki (czytaj: pracowników) są rewelacyjne, zwłaszcza gdy przeplata się je jego wypowiedziami do kamery, w których tłumaczy, jak być zabawnym. No cudo, mówię Wam, cudo! Poza tym tutaj, w przeciwieństwie do wspomnianych wcześniej "Parków" i "Modern Family", interakcje między bohaterami a kamerą zachodzą dużo częściej, nie ograniczają się jedynie do bezpośrednich wypowiedzi. David bezustannie szuka kamery wzrokiem, zawsze chce być w centrum uwagi, natomiast inni pracownicy biura są bardziej dyskretni – zwykle ograniczają się do dyskretnych spojrzeń, którymi wyrażają swoje zażenowanie. Filmowa ekipa i jej obecność potrafią nawet bezpośrednio wpływać na życie bohaterów.
Przyznam szczerze, że nie znam tej bardziej popularnej, amerykańskiej wersji "The Office". Uważam, że 12 zwykłych odcinków i odcinek świąteczny w zupełności wyczerpało temat, nie mam bladego pojęcia, jak Amerykanie zrobili z tego ponad 200 odcinków. Obejrzałem jedynie pilota, ale nie zrobił on na mnie absolutnie żadnego wrażenia, bo był jedynie kopią swojego pierwowzoru z Wysp. Wiem, że później serial z pewnością poszedł własną drogą, ale czy mogła być to droga lepsza od oryginału? Śmiem wątpić.
Jeśli szukacie produkcji, przy której będziecie mogli miło spędzić weekend, właśnie ją znaleźliście, nie szukajcie dalej. A jeśli są wśród Was tacy, którzy oryginalne "The Office" widzieli, poczekajcie do przyszłego tygodnia. Przeczytacie o serialu, którego na pewno nie znacie.