Hity tygodnia: "Daredevil", "Wikingowie", "Louie", "Outlander", "Mad Men"
Redakcja
12 kwietnia 2015, 20:03
"Daredevil" (1×01 – "Into the Ring")
Marta Wawrzyn: Ponieważ wszystkie seriale o superbohaterach z ostatnich lat okazały się mniejszą lub większą stratą czasu, byłam bardzo sceptyczna co do "Daredevila". Ale już sam pilot wystarczył, żeby mnie kupili. Serial Netfliksa jest perfekcyjnie zrealizowany, brutalny, realistyczny i zupełnie pozbawiony całej tej irytującej, "młodzieżowej" otoczki, którą często mają produkcje tego typu (nie chcę wskazywać palcem, ale wiecie, o co chodzi). A z drugiej strony nie jest przesadnie nadęty czy sztuczny (jak inny serial, którego nie chcę wskazywać palcem), wszystko tu gra dokładnie tak jak powinno.
Dobre dialogi, przyjemny humor, wyśmienite aktorstwo, chemia w obsadzie od pierwszych minut, znakomita choreografia scen walki… a przede wszystkim ciężki, mroczny klimat. Od razu widać, że nie jest to produkcja dla 10-letnich chłopców. Atmosferę można kroić nożem, Hell's Kitchen potrafi przerażać na wiele sposobów, a głównemu bohaterowi daleko do typowego latającego faceta w wielobarwnym trykocie. To gość, który ma w sobie mrok, życiowy bagaż – i to też widać od samego początku.
Oczywiście w samej historii nie ma nic oryginalnego, to te same komiksowe schematy co zwykle. Ale nawet jeśli nie jest to Wasza bajka, rozważcie przeproszenie się ze światem Marvela. "Daredevil" nie ma nic wspólnego z telewizyjnymi produkcjami o superbohaterach, które powstały w ostatnich latach. Różni się od nich wizualnie, różni się od nich poziomem aktorstwa, a na dodatek napisany jest pod dorosłego widza. Oglądajcie, bo warto.
"Wikingowie" (3×08 – "To the Gates!")
Andrzej Mandel: Dopiero długo po obejrzeniu odcinka uświadomiłem sobie ilość historycznych nieścisłości w nim zawartych. Zaraz potem pomyślałem, iż w żaden sposób nie umniejsza to faktu, że trwająca przez większość "To the Gates!" bitwa przykrywa wszystkie wady. Sekwencja szturmu Paryża – machiny oblężnicze Flokiego, szał bitewny Ragnara, Rollo i Bjorna oraz fanatyczny opór obrońców (szczególnie od momentu wywieszenia relikwii Saint-Denis) – sprawiła, że długo siedziałem z szeroko otwartymi oczami, podziwiając sprawność realizacyjną.
Ciekawe, że gdy oglądałem szturm, to przypomniał mi się "Szeregowiec Ryan" i lądowanie na plaży Omaha. Zastanawiam się, czy tylko mi to przyszło na myśl czy jeszcze komuś. Ale też trudno pewne rzeczy pokazać inaczej – unoszące się na wodzie ciała, bezsensowna śmierć w czasie szturmu, płonące wieże oblężnicze, kręcenie z perspektywy kuszników wychylających się z otworów strzelniczych. Bardzo fajnie wyszło też zderzenie dwóch różnych wojsk – lepiej zorganizowanego frankońskiego i bardziej anarchicznego wikińskiego.
I owszem, były słabsze momenty – szaleństwo Flokiego jest już, po trzech sezonach, nużące, ale i tak "To the Gates!" zasługuje na miejsce w hitach.
"Mad Men" (7×08 – "Severance")
Nikodem Pankowiak: "Mad Men" wróciło bez wielkich fajerwerków, ale tych chyba nikt się nie spodziewał. Zdążyliśmy już przyzwyczaić się do faktu, że każdy kolejny sezon zaczynał się spokojnym odcinkiem, będącym wprowadzeniem do całej historii. Mimo wszystko to i tak chyba najlepsza rzecz, jaką mogliśmy zobaczyć w tym tygodniu. Ten serial to prawdziwe dzieło sztuki, przemyślane od początku do końca. Zachwyciłem się już pierwszymi ujęciami, gdy modelka wykonuje kolejne polecenia Dona. Niesamowicie intymna scena, choć to tylko casting.
Matthew Weiner zaserwował nam przeskok w czasie aż do roku 1970. Widzimy, że zmienia się moda, panom nagle zachciało się nosić długie wąsy. To, co się nie zmieniło, to mentalność facetów, o czym boleśnie przekonuje się Joan. Don prowadzi bogate, ale bardzo smutne życie, na horyzoncie nie widać ani jego rodziny, ani jego drugiej (za chwilę byłej) żony. Pozostaje mu tylko pić i uprawiać nic nie znaczący seks z coraz młodszymi i coraz bardziej naiwnymi kobietami. Każda scena w "Mad Men" to prawdziwa perełka, nie inaczej było i tym razem, a gdy Peggy Lee zaśpiewała na koniec "Is That All There Is" popadłem już w totalny zachwyt. Tak będzie pewnie do samego końca serialu.
Marta Wawrzyn: "Mad Men" to chyba jedyny serial, którego każdy odcinek coś ze mną robi. Porusza jakieś dziwne struny, z których istnienia na co dzień zupełnie nie zdaję sobie sprawy. Tak było i tym razem. "Severance" to w gruncie rzeczy dość zwyczajny odcinek "Mad Men", a jednak przecudny. Powrót Rachel we śnie Dona, gorzkie zakończenie historii Kena, refleksja nad "życiami, których się nie miało", prześliczna Joan w sukience Oscara de la Renty, wielkie wąsiska Rogera, seks na zapleczu, typowa dla "Mad Men" melancholia i rozczarowanie życiem, piękno atakujące nas z każdej strony. Całkiem nieźle jak na "zwykły" odcinek. 6 tygodni do końca.
"Shameless" (5×12 – "Love Songs (In the Key of Gallagher)")
Marta Wawrzyn: "Shameless" w tym sezonie zakończyło się spokojnie, bez fajerwerków, ale to bynajmniej nie powód do narzekania. Bo to wszystko, co zobaczyliśmy w finale, było bezpośrednią konsekwencją wydarzeń z całego sezonu. A ten również nie był aż tak szalony jak poprzednie, postawiono na rozwój bohaterów, również tych z drugiego planu, jak Mickey.
I podjęto bardzo dobrą decyzję, bo nie było w tym sezonie ani jednej fałszywej nuty. Ian i Mickey po prostu rządzili, Frank pokazał zupełnie nową twarz i nawet dał się polubić, Lip oddalił się od rodziny, ale nie przestał być Gallagherem, Carl skończył tak jak każdy Gallagher kończy prędzej czy później, Sammi okazała się totalną socjopatką. Itd., itp. "Shameless" to fantastyczna paleta barwnych postaci, które się rozwijają i zmieniają z sezonu na sezon, a przy tym pozostają sobą. Oby tak dalej.
"Better Call Saul" (1×10 – "Marco")
Marta Wawrzyn: Czapki z głów! Vince Gilligan i Peter Gould raz jeszcze udowodnili, że są mistrzami. Postać Jimmy'ego McGilla budowano krok po kroku, cegiełka po cegiełce, a kiedy już zdążyliśmy go polubić i stanąć w 100% po jego stronie, nastąpił finałowy zwrot akcji. Jimmy ma dość bycia popychadłem, za chwilę wkroczy na drogę zła i stanie się Saulem Goodmanem, prawnikiem, który straci cnotę nie raz i nie dwa. A my wciąż będziemy z nim sympatyzować i mu kibicować, właśnie dlatego, że pierwszy sezon był taki a nie inny.
Sam finał pewnie nie był najlepszym odcinkiem sezonu – najlepszym odcinkiem był ten o Mike'u – ale z pewnością zawierał kilka scen, które zostaną z nami na zawsze. Genialnie zagrane załamanie nerwowe Jimmy'ego podczas gry w bingo. Sekwencja z "największymi hitami" dwóch drobnych cwaniaczków. Śmierć Marco. Scena, w której Howard zerkna na listę potrzeb Chucka. Easter Egg z Kevinem Costnerem. I ten moment, kiedy Jimmy oznajmia, że to, co go hamowało do tej pory, już go powstrzymywać nie będzie, a następnie odjeżdża w takt "Smoke on the Water". To był udany finał i bardzo dobry sezon, a kolejne będą jeszcze lepsze. Nie mam co do tego wątpliwości.
"Louie" (5×01 – "Pot Luck")
Marta Wawrzyn: "Louie" wrócił, zauważyliście? My zauważyliśmy, tylko na porządną recenzję na razie jakoś nie starczyło czasu. Ale nie da się ukryć – nie było w tym tygodniu lepszego odcinka komedii niż "Pot Luck". Louis C.K. jak zwykle trochę dziwaczył, trochę przynudzał i dużo błądził w poszukiwaniu… czegoś. Zaliczyliśmy więc stand-up o kosmitach, którzy lepiej, żeby nas nie odwiedzali, zasypiającego terapeutę, dwie imprezy, z których każda była na swój sposób niezręczna, i na deser jeszcze kompletnie absurdalny wieczór z dziewczyną w ciąży, która zażyczyła sobie seksu.
Nagromadzenie sytuacji kuriozalnych z każdą minutą rosło, Louie jak zwykle wyszedł na niezdarę i na dodatek jeszcze palanta, a poza tym gdzieś nam znikła Pamela. Pamiętacie finał poprzedniego sezonu? No właśnie. Była i już jej nie ma. Co oznacza, że albo znów im nie wyszło, albo Louie eksperymentuje z czasem. Wszystko jest możliwe, nawet to, że Pamela jak gdyby nigdy nic za tydzień wróci. "Louie" był i będzie jedną z najbardziej surrealistycznych komedii w TV. I jednocześnie serialem pełnym tak trafnych ocen dotyczących gatunku ludzkiego, że pewnie nawet Seinfeld wariuje czasem z zazdrości.
"Outlander" (1×09 – "The Reckoning")
Marta Wawrzyn: Romantyczne powieścidło w przepięknej oprawie powróciło w wielkim stylu. Na początek drugiej części 1. sezonu zaserwowano nam emocjonujący odcinek, w którym wiele się działo, nie tylko w małżeństwie Claire i Jamiego, gdzie dynamika zmieniała się co chwila. Było kłócenie się i godzenie, były łzy, rękoczyny, przysięganie sobie nawzajem lojalności – a w tym wszystkim nie zabrakło humoru i charakterystycznej dla serialu Starz lekkości.
Scena, w której Szkot dyscyplinuje swoją żonę za pomocą pasa, została perfekcyjnie napisana i wyegzekwowana. Wszystko tutaj do siebie pasuje, nawet muzyka, a chemia pomiędzy Samem Heughanem i Caitrioną Balfe jest po prostu nieziemska. Różnicę w odbiorze na pewno zrobiła też zmiana narratora. Wreszcie poznaliśmy perspektywę Jamiego, usłyszeliśmy jego myśli i przekonaliśmy się, że to też jego historia, nie tylko jej. Po "The Reckoning" jego postać przestała wreszcie być tak irytująco nieskazitelna – Jamie ma swoje wady i nieco inne pojęcie o związkach damsko-męskich niż faceci z XX wieku, ale dodaje mu to tylko uroku.
Oczywiście, "Outlander" to tylko bajka dla dużych dziewczynek, ale tak wyśmienicie zrealizowana, tak dopracowana w każdym szczególe, że określenie guilty pleasure – choć sama go używam w stosunku do tego serialu – czasem wydaje mi się wręcz krzywdzące.