"Daredevil" (1×01-02): Facet w czerni
Marta Wawrzyn
17 kwietnia 2015, 18:32
Netfliksowi znów udało się coś, czego "zwykła" telewizja nie była w stanie dokonać. "Daredevil" ma szansę z jednej strony przedefiniować gatunek serialu o superbohaterach, a z drugiej – sprawić, że będziemy patrzeć zupełnie inaczej na uniwersum Marvela. Spoilery z dwóch pierwszych odcinków.
Netfliksowi znów udało się coś, czego "zwykła" telewizja nie była w stanie dokonać. "Daredevil" ma szansę z jednej strony przedefiniować gatunek serialu o superbohaterach, a z drugiej – sprawić, że będziemy patrzeć zupełnie inaczej na uniwersum Marvela. Spoilery z dwóch pierwszych odcinków.
Jeśli sądzicie, że "Daredevil" nie jest dla Was, bo: a) jeszcze nie było naprawdę dobrego serialu o superbohaterach i na dodatek b) świat Marvela wydaje Wam się zbyt cukierkowy – to wiedzcie, że się mylicie. Najnowsza produkcja Netfliksa to duże zaskoczenie, pod każdym względem. Wciąż jeszcze nie miałam czasu na porządny maraton, ale wystarczy zobaczyć pierwsze odcinki, by zrozumieć, że mamy do czynienia z serialem wyjątkowym. Z jednej strony, "Daredevil" pozostaje wierny regułom gatunku, nie wprowadza żadnej rewolucji, niczego do góry nogami nie przewraca. Z drugiej – robi to po swojemu, odważnie zapuszczając się w zaułki, których nie odwiedził nawet Christopher Nolan ze swoim Batmanem.
To może brzmieć paradoksalnie, kiedy mówimy o serialu z niewidomym superbohaterem, który w pojedynkę ratuje świat – ale "Daredevil" to najbardziej przyziemna, realistyczna produkcja tego typu, z jaką miałam do czynienia. I to właśnie jest jej największa zaleta: główny bohater nie ma żadnych mocy nadprzyrodzonych, nie potrafi fruwać, biegać najszybciej na świecie, nie ma nawet łuku. Ma tylko własne pięści i wyczulone wszystkie zmysły – oczywiście poza wzrokiem. Nie dokonuje cudów, przynajmniej nie na początku. Zdarza mu się porządnie oberwać, widzimy, jak krew mu się leje z nosa i jak pada poturbowany na ziemię. Widzimy jego zmęczenie, jego determinację, słyszymy trzask łamiących się kości. Nie ma w nim nic nadludzkiego, to zwykły facet, naznaczony przez miejsce, w którym dorastał.
Matt Murdock (Charlie Cox), jak wielu superbohaterów, prowadzi podwójne życie. W dzień jest prawnikiem – właśnie otwiera bardzo skromną praktykę z kumplem, Foggym Nelsonem (Elden Henson) – wieczorami robi rzeczy, o które niewidomego trudno podejrzewać. Czyli przebiera się na razie w czarny, nie czerwony, strój i rusza ratować świat – a w zasadzie nie tyle świat, co po prostu swoją dzielnicę. Pierwsze odcinki zaledwie wprowadzają nas w świat komiksowych postaci, na Kingpina jeszcze przyjdzie czas, napięcie dopiero jest budowane.
W drugim odcinku pojawia się Rosario Dawson jako pielęgniarka Claire Temple, a już na samym początku pilota poznajemy dziewczynę, która za chwilę zostanie sekretarką kancelarii Nelsona i Murdocka – Karen Page (Deborah Ann Woll). Rudowłosą dziewoję, która w pierwszej chwili wygląda na bardzo pogubioną, trzeba wyratować z rąk złych ludzi, ale kiedy już ten etap jest za nami, okazuje się idealnym kompanem dla pary początkujących prawników. Cała trójka jest po prostu fantastyczna – od razu widać tu chemię, a lekkie żarciki, którymi wypełnione są ich rozmowy, nie irytują, bo to nie "Agenci T.A.R.C.Z.Y.". W "Daredevilu" nawet humor, potrzebny, aby czasem przełamać ciężką atmosferę, nie denerwuje, bo pojawia się w idealnej ilości – i na dodatek jest przyzwoitej jakości.
No właśnie, atmosfera. To, jak został pokazany świat "Daredevila", stanowi prawdopodobnie największą zaletę serialu. Ciężki, przytłaczający klimat można niemal kroić nożem. Ciemne zaułki Hell's Kitchen – nowojorskiej dzielnicy, w której cała rzecz się dzieje – prezentują się szalenie atrakcyjnie, ale nie jest to ten rodzaj atrakcyjności, który znamy na przykład z "Gotham". W "Daredevilu" nie ma ani odrobiny sztuczności, ani grama "klimatu z Photoshopa". Jest mrok, dosłownie i w przenośni spowijający cały ten świat.
Można odnieść wrażenie, że zwiedzamy peryferia uniwersum Marvela, zaułki, do których superbohaterowie z wielkiego ekranu nie zaglądają na co dzień, bo i czemu by mieli. Od zawsze mieszkali tu zupełnie zwyczajni ludzie, każdego dnia kombinujący, jak związać koniec z końcem – jak ojciec Matta, który do świętych nie należał, a mimo to nie da się go oceniać negatywnie. Po Bitwie o Nowy Jork ich życie wcale nie zmieniło się na lepsze, wręcz przeciwnie. Przestępczość jest gigantyczna, gangsterzy zamieniają życie zwykłych ludzi w piekło. I właśnie dlatego potrzebny jest ktoś taki jak Daredevil.
Kiedy przed premierą serialu jego twórca zapowiadał, że Hell's Kitchen z "Daredevila" będzie przypominać Baltimore z "The Wire", uśmiechałam się tylko sceptycznie. Dziś uważam, że to porównanie wcale nie na wyrost. Coś z klimatu kultowej produkcji HBO rzeczywiście tu jest – pod tym względem oba tytuły mają ze sobą więcej wspólnego niż, powiedzmy, "Daredevil" i nieszczęśni agenci na tarczy.
Serial Netfliksa już w pierwszych odcinkach – które ponoć wcale nie należą do najlepszych w całym sezonie – pokazuje, jak wiele go dzieli od telewizyjnych produkcji o superbohaterach i ich pomocnikach z ostatnich lat. Charlie Cox to, owszem, przystojniak, ale przede wszystkim to dobry aktor, który może pochwalić się nie tylko nieźle zbudowaną klatą, ale i umiejętnością stworzenia wielowymiarowej postaci na ekranie. Ton, choć bardzo poważny, nie ma w sobie ani odrobiny tego irytującego napuszenia, jakie mamy na przykład w "Gotham". Humor bywa głupiutki, ale scenarzyści aplikują go w tak wyważonych dawkach, że naprawdę trudno narzekać. Widać, że nie jest to serial skierowany do publiczności nastoletniej – "Daredevil", mimo swojej komiksowej otoczki, to pełnokrwisty dramat, który ma się podobać widzowi dorosłemu.
Dlatego Marvel pozwala sobie tutaj na więcej niż do tej pory. W "Daredevilu" nie brak przemocy, pokazywanej bez owijania w bawełnę. Kiedy bohaterowie piorą się po pyskach, możemy dokładnie obejrzeć każdy cios i jego skutki. Na pochwałę zasługuje choreografia scen walki – tu wypada wrzucić tę z końcówki 2. odcinka – i sposób, w jaki zostały one zrealizowane. Pal już licho takie zabawy, jak kręcenie kilkuminutowych scen na jednym ujęciu. Walki w "Daredevilu" robią wrażenie, bo są brutalne, realistyczne. Bo słychać, jak łamią się kości, i widać prawdziwą krew lejącą się z rozwalonych nosów.
A do tego tych bohaterów i ten świat zwyczajnie da się lubić. Hell's Kitchen z "Daredevila" ma w sobie jakąś magię, jakąś przyciągającą moc, która sprawia, że aż ma się ochotę wpaść tam z wizytą. Wypić łosia węgorza u Josie, pośpiewać z Foggym i Karen, sprawdzić, jak się śpi w salonie Matta, i na koniec zniknąć w deszczowych ciemnościach.
Dbałość o szczegóły imponuje. Ten świat nie ma słabych stron, wszystko tu zostało przemyślane i dopracowane do ostatniego szczegółu. Widać, że twórcy dostali sporo swobody w kreowaniu serialowego świata. I Marvel tej decyzji nie pożałuje – "Daredevil" na Netfliksie będzie hitem, bo pokazuje, że w dzisiejszych czasach wciąż można stworzyć coś nowego z dobrze znanych elementów. Można przedefiniować gatunek, nie naruszając jednocześnie jego reguł. Oby kolejne wspólne produkcje Marvela i Netfliksa – które zobaczymy w przyszłym roku – były równie udane.
A tymczasem czas na maraton "Daredevila". Do zobaczenia po drugiej stronie.