13 nowości, które mnie zachwyciły w tym sezonie
Marta Wawrzyn
1 maja 2015, 15:18
13. "Fortitude"
Produkcja opowiadająca o tajemniczych morderstwach w krainie białych niedźwiedzi byłaby prawdopodobnie mocnym kandydatem do tytułu serialu roku 2015, gdyby nie gwałtowny skręt w kierunku horroru w ostatnich odcinkach. Nie najlepszego horroru, dodajmy. Bo o ile inteligentne, psychologiczne straszenie lubię, epatowania obrzydliwościami w stylu tysięcy owadów wylatujących z ludzkiego ciała nie trawię. Nie ma w tym nic oryginalnego ani wartego uwagi. Od wymysłów na pograniczu horroru, fantastyki i zwykłych bzdur wolę logiczne fabuły i zło, które da się wytłumaczyć działaniem człowieka.
Mimo to nie jest to w żadnym razie serial, który należy skreślić na starcie. "Fortitude" ma rewelacyjną pierwszą połowę sezonu i nieźle napisanych bohaterów, a do tego zręcznie zbudowało i napięcie, i najbardziej chyba niezwykły klimat, jaki mieliśmy w serialach z ostatnich lat – piękny, mroźny i hipnotyzujący. Dziwności było tu prawie tyle co u Lyncha, choć porównania do "Twin Peaks" okazały się średnio trafione.
Choć pod koniec sezonu dominowało u mnie rozczarowanie, całość ostrożnie oceniam jako wartą obejrzenia. Zwłaszcza jeśli lubicie gatunkowe mieszanki lub/i kryminały z twistem. "Fortitude" warte jest też uwagi ze względu na mocną obsadę, w której znajdują się Stanley Tucci, Sofie Gråbøl, Richard Dormer czy Christopher Eccleston (ten ostatni gra jednak dość małą rolę).
12. "Agent Carter"
Serial o agentce Peggy Carter (Hayley Atwell) to nie żadne wielkie dzieło, a jedynie kolorowa bzdurka, której fabuła jest dość typowa dla Marvela. Główna bohaterka walczy ze złem w postaci organizacji Leviathan, wykonując przy okazji tajną misję dla Howarda Starka. Jest to na tyle ekscytujące, że nie kusi, aby wyłączyć odcinek przed końcem, i na tyle przewidywalne, że można oglądać "Agent Carter" w tle, oddając się przy okazji innym czynnościom. Nie spodziewajcie się wielkich zaskoczeń, wybitnych rozwiązań fabularnych, rewolucyjnych pomysłów czy wielowarstwowych intryg. Tego w "Agent Carter" nie ma.
Co w takim razie jest? Przecudny klimat retro – zdjęcia, scenografia, kostiumy, to wszystko jest na najwyższym poziomie. Przebojowa, wyrazista, świetnie zagrana główna bohaterka, która kopie tyłki facetów, ostro walczy z seksizmem i zawsze znajduje celną ripostę. Nieźli bohaterowie drugiego planu. Atmosfera kinowych filmów Marvela. Krótko mówiąc, "Agent Carter" to osiem odcinków niezłej rozrywki, zrealizowanej na bardzo wysokim poziomie, a Hayley Atwell jako Peggy prezentuje się tak wspaniale, że warto obejrzeć serial choćby dla niej.
11. "American Crime"
Początkowy zachwyt "American Crime" – bardzo duży! – już mi trochę opadł, ale wciąż tę produkcję oglądam i wciąż uważam, że to coś więcej, niż solidne przedstawienie podziałów społecznych w USA. Trudno w dzisiejszych czasach powiedzieć coś nowego o tym wielobarwnym tyglu narodów, jakim są Stany Zjednoczone, ale da się powiedzieć to, co już wiemy, w świeży i atrakcyjny sposób. Tutaj za pretekst posłużyło morderstwo. Zabity został młody weteran wojenny, biały facet z klasy średniej, który spokojnie żył na przedmieściu ze śliczną żoną (która też została zaatakowana i cudem przeżyła). Kiedy aresztowany zostaje czarnoskóry narkoman, zaczyna się prawdziwa emocjonalna jazda bez trzymanki.
"American Crime" nie skupia się na rozwiązywaniu zagadki zbrodni, skupia się na procesie i ogromnym emocjach, które mu towarzyszą. To pełnokrwisty dramat, dobrze napisany, pomysłowo skonstruowany i ciekawie nakręcony – a przede wszystkim wyśmienicie zagrany. W szczególności zapadają w pamięć kreacje Timothy'ego Huttona i Felicity Huffman, którzy wcielają się w rodziców zabitego Matta – od lat rozwiedzionych i mających tysiące powodów, aby się nienawidzić, a jednak połączonych tragedią. Oboje grają koncertowo, a jednocześnie dość oszczędnie, nie przesadzając z emocjonalnymi wybuchami.
Z każdym odcinkiem serial zdejmuje kolejne warstwy tej historii, wgryzając się nią coraz głębiej. I przy okazji pokazując, jak wiele zależy od głupich przypadków, nieporozumień, niedopowiedzeń i zwykłych uprzedzeń. I jak łatwo każdy może stać się chodzącym stereotypem albo zacząć patrzeć w stereotypowy sposób na innych. Nieważne, że lubimy o sobie myśleć jako o otwartych ludziach.
"American Crime" to niestety projekt, który okazał się zbyt ambitny jak na zapotrzebowanie czwartkowej publiczności stacji ABC, do tej pory przyzwyczajonej do seriali Shondy Rhimes. Oglądalność nie daje większej nadziei na 2. sezon, ale na szczęście to antologia. Czyli dostajemy zamkniętą historię, którą możemy w razie czego potraktować jak miniserial.
10. "Our Zoo"
Najprzyjemniejsze zaskoczenie serialowego września 2014. Przed premierą trudno było uwierzyć, że ktoś naprawdę będzie oglądał serial BBC o budowaniu zoo. A potem okazało się, że to produkcja tak ciepła, wdzięczna i przyjemna, że cały sezon minął jak z bicza strzelił. Na czym polega fenomen "Our Zoo"? Cóż, serial stawia po prostu na ciekawą historię z lat 30. poprzedniego stulecia – historię powstania Chester Zoo, pionierskiego ogrodu zoologicznego bez krat – i opowiada ją w taki sposób, aby mogły to oglądać całe rodziny.
"Our Zoo" to nie żaden wybitny dramat czy serial, który odmieni oblicze telewizji. Ale to produkcja, która zdecydowanie ma w sobie "to coś". Twórcy sporo zaczerpnęli z kina familijnego: są tu zwierzaki – i całkiem nieźli z nich aktorzy! – są dzieci, są pomocni ludzie, jest trochę sentymentalizmu, a nawet szczypta naiwności. A przede wszystkim jest fantastyczna zgraja Mottersheadów z George'em (Lee Ingleby) na czele. W takim towarzystwie można przezwyciężyć wszelkie trudności – a tych, jak się domyślacie, jest po drodze całe mnóstwo.
9. "Mozart in the Jungle"
Kolejny serial, który nie jest dziełem wybitnym, a jednak uczynił ten sezon zdecydowanie lepszym i przyjemniejszym. "Mozart in the Jungle" to produkcja Amazona, opowiadająca o świecie muzyków klasycznych z nowojorskiej orkiestry. Kiedy dyrygentem zostaje Rodrigo de Souza (świetny Gael García Bernal), świat muzyków staje na głowie. Młody maestro rzuca nowe, świeże i kontrowersyjne pomysły, a starsi państwo, w tym jego poprzednik Thomas (Malcolm McDowell), któremu nadano honorowy tytuł, no cóż, emeryta, patrzą na niego jak na wariata. Sam koncept aż tak oryginalny nie jest – pomijając może fakt, że Rodrigo to fikcyjna wersja prawdziwego latynoskiego dyrygenta Gustava Dudamela – ale wszystko w serialu po prostu działa.
Plakaty promocyjne zapowiadały seks, dragi i muzykę klasyczną, ale to nie jest opowieść o życiu na krawędzi. To raczej opowieść o ludziach, którzy wszystko podporządkowali swojej wielkiej pasji i choć różnie na tym wychodzą, za nic by tego nie zmienili, bo bez tego po prostu by nie istnieli. Paleta postaci jest dość barwna – mamy tu młodą oboistkę, piękną wiolonczelistkę, ekscentrycznego dyrygenta, ale i ludzi zupełnie zwyczajnych, którzy po prostu kochają muzykę. Co ciekawe, praktycznie wszystkich da się lubić, nawet tego dużego dzieciaka, jakim jest Rodrigo. Bardzo wyrazistym bohaterem drugiego planu jest tutaj Nowy Jork – miasto-dżungla, które kocha muzykę i kocha być na czasie.
10 odcinków "Mozart in the Jungle" mija po prostu w okamgnieniu, tak przyjemny dla oka i ucha jest to serial. Jego dużą zaletą jest to, że nie sili się na udawanie czegoś, czym nie jest. Nie mądrzy się, nie moralizuje, nie analizuje stanów wewnętrznych wszystkich po kolei. Po prostu jest i przyjemnie płynie.
8. "Bliskość"
Kolejny "mały wielki serial". HBO już od jakiegoś czasu stawia na kameralne produkcje i efekty są bardzo udane. "Bliskość" to nic szczególnie oryginalnego czy odkrywczego – to tylko serialik o zwykłym życiu zwykłych ludzi około czterdziestki, którzy znaleźli się w niezbyt dla nich wygodnym punkcie w życiu. Bo to normalne, że człowiekowi czasem się to zdarza, nawet kiedy jest już wieku, w którym wypadałoby już mieć wszystko ułożone i ustabilizowane. "Bliskość" pokazuje, że można być w szczęśliwym małżeństwie, z dwójką dzieci, a jednak nie odczuwać wszechogarniającego szczęścia. Można skończyć czterdziestkę i za nic nie chcieć/nie być w stanie dorosnąć. Można być przy tym człowiekiem najnormalniejszym w świecie – trochę jakimś, a trochę nijakim, trochę szczęśliwym, a trochę nieszczęśliwym, dość mocno sfrustrowanym i momentami zdesperowanym, ale jednak dalekim od samobójczych myśli.
O tym właśnie jest "Bliskość". Komediodramat HBO nie mówi nic nowego o rzeczach wielkich i ważnych, a jednak jest w jakiś sposób wyjątkowy. Po części ze względu na klimat filmów indie, po części dlatego, że bracia Duplass – twórcy "Bliskości" – mają fajne pomysły na krótkie sceny, których nie da się nie zapamiętać. Podróż jednego z bohaterów przy dźwiękach "The Wilhelm Scream" i wymienianie liściku pod drzwiami. Bohaterka ochlapywana w biegu przez zraszacze w parku. Dwóch przyjaciół "tańczących" w aucie do ulubionej piosenki. I rozmowy, całe mnóstwo rozmów. Krótko mówiąc, bardzo przyjemne osiem odcinków, które polecam każdemu, kto nie boi się kameralnych komediodramatów.
7. "Better Call Saul"
"Better Call Saul" to jeden z najbardziej oczekiwanych debiutów sezonu. Oczekiwania były gigantyczne, wszyscy spodziewali się drugiego "Breaking Bad", a tymczasem dostaliśmy dość wolno rozwijającą się historię początkującego prawnika Jimmy'ego McGilla, który przez 10 odcinków za nic nie chciał się przemienić w Saula Goodmana. Tylko czy to dobrze czy źle?
Na pewno trochę brakowało i szybszego tempa, i tej emocjonalnej jazdy bez trzymanki, do której przyzwyczaili nas Vince Gilligan i spółka. Ale trzeba pamiętać, że scenarzyści naprawdę wiedzą, co robią. Postać Saula – którego niby znaliśmy, a tak naprawdę nie mieliśmy bladego pojęcia, co to za człowiek – budowana jest praktycznie od zera, cegiełka po cegiełce. Poznajemy go jako drobnego cwaniaczka i prawnika, imającego się najgorszych zleceń. Dowiadujemy się, jak duży wpływ na jego życie ma jego relacja z bratem, Chuckiem. Dość szczegółowo zostają nam przedstawione i jego aspiracje, i cechy charakteru. Zaczynamy go rozumieć, lubić i angażować się w jego historię.
Slippin' Jimmy. Frustrat. Klaun. Self-made man. Krasomówca. Drobny cwaniaczek. Facet, który za chwilę przekroczy granice zła i któremu mimo to będziemy kibicować z całych sił, teraz kiedy wiemy, jaką drogę przeszedł. To właśnie jest Jimmy McGill – za chwilę już Saul Goodman. Nie da się go zignorować, nie można narzekać na to, że twórcy mają taki, a nie inny pomysł, bo prędzej czy później ten serial będzie takim hitem jak "Breaking Bad". Na razie udało się zbudować podwaliny.
6. "Unbreakable Kimmy Schmidt"
Kiedy już się wydawało, że sitcomy czeka tragiczna śmierć, bo w starciu z coraz ciekawszymi komediodramatami nie mają szans, przyszedł Netflix. Uratował z rąk NBC "Unbreakable Kimmy Schmidt" – serial, który współtworzy Tina Fey – i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Kiedy ostatnio wyszły na jaw wyniki oglądalności Netfliksa, okazało się, że Kimmy – kobieta, która zaczyna nowe życie w Nowym Jorku, po tym jak spędziła 15 lat w bunkrze, więziona przez pewnego pastora – poradziła sobie w tym sezonie lepiej niż Frank Underwood. Aż 7,3% subskrybentów serwisu widziało przynajmniej jeden odcinek serialu w ciągu pierwszych 11 dni od premiery. W przypadku 3. sezonu "House of Cards" ten wynik to 6,5%.
I nic dziwnego, bo to komedia idealna do oglądania w formie maratonu. Pierwsze odcinki są trochę chaotyczne i nierówne, ale im dalej w las, tym bardziej serial nabiera wiatru w żagle. "Unbreakable Kimmy Schmidt" ma podobny ton co "30 Rock", operuje podobnymi żartami, podobnym lekkim absurdem i ma podobną chemię w obsadzie. A do tego jest w nienachalny sposób feministyczny – to znaczy nie poucza, nie moralizuje, a pokazuje, że kobiety potrafią być silne jak diabli. I zabawne jak diabli.
Obok Ellie Kemper występuje tutaj m.in. Jane Krakowski, która gra postać mającą wiele wspólnego z Jenną z "30 Rock". Najlepsze są jednak ostatnie odcinki, kiedy pojawia się Jon Hamm w roli pastora, który więził Kimmy. Aktor znany głównie z roli Dona Drapera w "Mad Men" wiele razy już udowadniał, że ma talent komediowy, ale tutaj po prostu błyszczy. Sprawdźcie koniecznie.
5. "Jane the Virgin"
https://www.youtube.com/watch?v=bgDz0s7xw8A
"Jane the Virgin" to największe chyba zaskoczenie tego sezonu. Gdybyście rok temu mi powiedzieli, że będę ekscytować się amerykańską wersją telenoweli, na bazie której powstała "Majka", wyśmiałabym Was. Zresztą pamiętam całkiem nieźle, że w maju zeszłego roku, komentując upfronty, dość ostro potraktowaliśmy "Jane". A tu taka niespodzianka!
Serial o dziewicy, która przypadkiem zachodzi w ciążę u ginekologa, naprawdę się udał stacji CW. Gina Rodriguez zasłużenie dostała za tę rolę Złoty Glob, a serial – nominację. To po prostu kolorowa, urocza perełka, po mistrzowsku operująca metahumorem i wciągająca jak diabli. Oglądając "Jane the Virgin", autentycznie leżę ze śmiechu, nie mogąc się nadziwić pomysłowości twórców.
Główny wątek jest co prawda bardzo romantyczny – i dość stereotypowy – ale to, co się dzieje wokół, przerasta moje pojęcie. Życie Jane jest telenowelą, i to najbardziej kuriozalną, jaką możecie sobie tylko wyobrazić. W jej najbliższym otoczeniu znajduje się słodki policjant, typowy latynoski kochanek, zła blondyna, a jej tata gra El Presidente w popularnym tasiemcu i ma największe na świecie ego. Postacie i wątki na początku trudno spamiętać, ale na szczęście widzom pomaga narrator-gawędziarz, który jakimś cudem ma to wszystko w głowie.
Słowem – najbardziej absurdalny i chyba też po prostu najzabawniejszy serial sezonu 2014/2015.
4. "Daredevil"
Znów – ogromne zaskoczenie. Twórca serialu, Steven S. DeKnight, zapowiadał co prawda przed premierą, że będzie mrok, klimat i portret miasta w stylu tego z "The Wire", ale po kinowym "Daredevilu" trudno było uwierzyć w takie cuda. Trudno też było mieć zaufanie do seriali Marvela – czy w ogóle do seriali na podstawie komiksów o superbohaterach. W końcu w ostatnich latach powstało takich produkcji sporo i żadna nie była bez wad.
A jednak się udało. "Daredevil" co prawda żadnej rewolucji nie zaprowadza i pozostaje wierny regułom gatunku, ale ma własny ton, własny charakter, potrafi być dość brutalny i zdecydowanie jest skierowany do dorosłego widza. Scenarzyści pokazują nam Hell's Kitchen "od kuchni", odważnie zapuszczając się w zaułki, których nie odwiedziłby nawet Christopher Nolan ze swoim Batmanem.
Ale najlepsze i najbardziej paradoksalne jest co innego. Mówimy tu o serialu z niewidomym superbohaterem, który w pojedynkę ratuje świat – a jednak "Daredevil" to najbardziej przyziemna, realistyczna produkcja tego typu, z jaką miałam do czynienia. Główny bohater nie ma żadnych mocy nadprzyrodzonych, nie potrafi fruwać, biegać najszybciej na świecie, nie ma nawet łuku. Ma tylko własne pięści i wyczulone wszystkie zmysły – oczywiście poza wzrokiem. Nie dokonuje cudów, przynajmniej nie na początku. Zdarza mu się porządnie oberwać, widzimy, jak krew mu się leje z nosa i jak pada poturbowany na ziemię. Widzimy jego zmęczenie, jego determinację, słyszymy trzask łamiących się kości. Nie ma w nim nic nadludzkiego, to zwykły facet, naznaczony przez miejsce, w którym dorastał. I niewątpliwie jest to facet z krwi i kości, wyrazista postać, bezbłędnie zagrana przez Charliego Coxa. Nie tylko on jest tutaj właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, obsadę dobrano naprawdę znakomicie.
Zresztą w "Daredevilu" wszystko do siebie pasuje, wszystko ze sobą współgra. Nawet humor – lekki i niespecjalnie skomplikowany – pomaga tutaj, a nie przeszkadza, przełamując od czasu do czasu poważną atmosferę. Nie dziwię, że "Daredevil" to najchętniej oglądany serial Netfliksa.
3. "Transparent"
Niezwykły serial Jill Soloway to pierwszy wielki hit platformy streamingowej Amazona, i jak najbardziej zasłużenie. Serial dostał dwa Złote Globy, jest już zamówiony kolejny sezon. Jill Soloway opowiada tutaj osobistą historię – własnego ojca i własnej rodziny – w bardzo jej bliskim klimacie kina niezależnego. Jeffrey Tambor gra w "Transparent" faceta, który przebiera się za kobietę, a może kobietę, która przez lata musiała żyć w skórze faceta. Ale nijak nie da się zaszufladkować tej produkcji jako "serialu o transach".
To przede wszystkim historia o codziennym życiu rodziny, jakiej jeszcze na ekranie nie było. Jej członkowie są popaprani emocjonalnie i jednocześnie zupełnie zwyczajni. Oprawa wizualna jest przecudna, dialogi przemyślane i inteligentne, a przede wszystkim emocje są tutaj na swoim miejscu, wydają się naturalne i prawdziwe. Mniejsze i większe traumy z przeszłości powodują, że bohaterowie – dorośli i przynajmniej teoretycznie świadomi, czego chcą – krążą w kółko, za nic nie mogąc osiągnąć szczęścia. Coming out głowy rodziny powoduje spore zamieszanie i sprawia, że wszyscy zaczynają głośno mówić o rzeczach, o których dotąd starali się nawet nie myśleć.
"Transparent" pełen jest totalnych neurotyków i samolubów, a jednak można się do nich przywiązań. Serial ma momenty bardziej depresyjne, ma też momenty komediowe, a przede wszystkim bardzo szybko znajduje swój własny charakterystyczny ton.
2. "The Missing"
https://www.youtube.com/watch?v=9k5Z8pui9Us
Brytyjskie seriale zawsze rządzą, szkoda tylko, że nie zawsze mamy czas je na bieżąco oglądać, zachłyśnięci tym, co przybywa do nas z Ameryki. "The Missing" wpadł mi w ręce, po tym jak w Wielkiej Brytanii wyemitowano już kilka odcinków, a wszystkie zbierały recenzje więcej niż entuzjastyczne. I mnie też od razu udało się "kupić".
Wszystko dlatego, że z jednej strony zaserwowano nam prostą, kameralną historię rodziców, którzy, zupełnie jak państwo McCann, stracili podczas wakacji swoje dziecko, a z drugiej – dorzucono do tego wciągający thriller. A wszystko to na początku na dwóch, a potem trzech płaszczyznach czasowych. "The Missing" to doskonale napisany scenariusz, znakomite kreacje aktorskie i prawdziwe emocje, pokazane w skromny, typowy dla brytyjskiej telewizji sposób.
Najciekawsze dla mnie było to, że finał – moim zdaniem pasujący do serialu idealnie, bo niedający łatwych odpowiedzi – podzielił Brytyjczyków na tych, którzy go pokochali, i tych, którzy go znienawidzili. Serial niestety przepadł na Złotych Globach, a szkoda, bo już sama kreacja Jamesa Nesbitta, który w oszczędny sposób gra oszalałego z bólu ojca, zasługuje na wszystkie nagrody tego świata. Albo przynajmniej tej branży.
1. "The Affair"
https://www.youtube.com/watch?v=Til6Nt2ps9s
Zaskoczeni? Trochę pewnie tak, bo jesienią, owszem, "The Affair" – historię romansu, która jest zdecydowanie czymś więcej niż tylko historią romansu – na Serialowej docenialiśmy, ale już w podsumowaniach na koniec roku serial jednak przepadł. Dziś myślę, że niesłusznie, bo kiedy patrzę z perspektywy na ten sezon, to właśnie "The Affair" wydaje mi się najmocniejszą nowością. Owszem, produkcja ma pewne niedoskonałości – sezon mógłby być troszkę krótszy i mniej błądzić po drodze do celu – ale koniec końców bardziej liczy się ogólny obraz niż szczegóły.
A ogólny obraz jest taki, że to urzekająca, kameralna produkcja, która wygrywa zarówno samą historią, jak i oryginalnym sposobem narracji, polegającym na opowiadaniu całości z dwóch różnych punktów widzenia. "The Affair" od początku mówi, że ważniejsze od tego, co się wydarzyło, jest to, w jaki sposób postrzegamy to, co się wydarzyło. Różnice w widzeniu świata przez dwójkę głównych bohaterów są wręcz nieprawdopodobne, do tego doszedł przemyślany scenariusz ze zbrodnią w tle, mocne portrety psychologiczne i znakomite kreacje aktorskie. Wyróżnia się tu zwłaszcza Ruth Wilson – laureatka Złotego Globa za tę rolę – która w bardzo subtelny sposób zagrała kobietę emocjonalnie poobijaną.
Gdzieś tam w tle jest zbrodnia i pytanie, kto zabił i dlaczego, ale to w sumie nie tak ważne. Najbardziej wciągające w "The Affair" są najprostsze ludzkie dramaty. Serial oparty jest na subtelnościach i wskazówkach inteligentnie podrzucanych nam w odpowiednim momencie. Rozszyfrowywanie, kto próbuje się wybielić, kto ma kiepską pamięć, a kto bezczelnie kłamie, jest fascynujące. A jeszcze bardziej fascynuje mnie, że serial inteligentnie pokazuje, jak nieuczciwymi potrafimy być świadkami własnego losu. Nic tu nie jest proste ani czarno-białe, "The Affair" to prawdziwa plątanina ludzkich działań i emocji, w których nie ma nic jednoznacznego czy oczywistego.