"Mad Men" (7×11): A na koniec poszli do nieba
Marta Wawrzyn
28 kwietnia 2015, 20:54
Takie odcinki jak "Time & Life" już w "Mad Men" były, ale jeszcze żaden nie skończył się w ten sposób. To rzeczywiście jest koniec epoki, pod każdym względem. Spoilery jak zawsze.
Takie odcinki jak "Time & Life" już w "Mad Men" były, ale jeszcze żaden nie skończył się w ten sposób. To rzeczywiście jest koniec epoki, pod każdym względem. Spoilery jak zawsze.
Kiedy agencja Sterling Cooper & Partners po śmierci tego drugiego weszła w sojusz z McCann-Erickson i wszyscy wzięli pieniądze, ale też podpisali 5-letnie kontrakty, wiadomo było, że to nie może skończyć się dobrze. My to wiedzieliśmy i oni to wiedzieli. Mimo to takiej katastrofy, przychodzącej znienacka po roku spokoju i rozgrywającej się w błyskawicznym tempie, nie przewidzieli chyba nawet najstarsi górale.
"Umieracie i idziecie do reklamowego nieba"
Takie słowa usłyszeli Don Draper i spółka, po tym jak zaprezentowali Jimowi Hobartowi plan uratowania swojej marki i swoich klientów na Zachodnim Wybrzeżu. Byli przekonani, że to się uda, w końcu już takie rzeczy robili i zawsze jakoś się udawało (pamiętacie fantastyczny odcinek "Shut the Door, Have a Seat"?). A na dodatek tym razem naprawdę się postarali. Przemyśleli to, wszystko wyliczyli, nie ma powodu, aby im odmówić, to byłoby po prostu nielogiczne. A jednak usłyszeli "nie". Twarde, zdecydowane "nie, to już się dokonało". Zostali pożarci żywcem i nawet nie zauważyli kiedy. Żeby było bardziej absurdalnie, człowiek po drugiej stronie stołu powiedział coś, co zabrzmiało bardzo dziwnie: "zdaliście test".
Bo widzicie, na to można spojrzeć z dwóch stron. McCann to gigant, korporacja, która wchłania mniejsze agencje, ale nie byle jakie, tylko najlepsze, w zamian oferując wszystko, co w tym zawodzie najlepsze. Wysokie pensje, podróże, najlepszych klientów, wszystkie możliwe benefity. Trudno się temu oprzeć. I niełatwo zrozumieć, czemu ktoś miałby tego nie chcieć. A jednak Don Draper przez lata tego nie chciał. Teraz nie będzie miał wyboru – on i reszta partnerów, którzy podpisali kontrakty.
Dość ironiczne jest to, że większość marzeń wypowiedzianych przez bohaterów głośno w poprzednim odcinku właśnie się spełnia, a jednak nikt nie jest szczęśliwy. Ani Don, ani Roger, ani Joan, ani Pete, ani Peggy. Tylko Ted w gruncie rzeczy się cieszy. Ale Ted nie był tu od początku, nie zbudował tej agencji od zera. Roger z Donem zbudowali i trudno się dziwić, że kiedy słyszą "wygraliście", mają grobowe miny. Dla nich to koniec wszystkiego – wolności, niezależności, poczucia, że mają cokolwiek własnego. W życiu Dona praca była już jedyną stałą rzeczą – nie ma już ludzi, którzy by się o niego troszczyli, nie ma domu i teraz nie ma też biura. Ma tylko przed sobą perspektywę pracy przez cztery lata w molochu, do którego nigdy nie chciał iść.
Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że Draper i spółka zrobili wszystko tak, jak robili to zawsze w kryzysowych sytuacjach. Pociągnęli za te same sznurki, użyli tych samych sztuczek, przezwyciężyli podobne trudności (które tym razem przybrały formę cudownie mszczącego się Kena) – i na koniec mogli tylko patrzeć, jak właśnie odbierają im wszystko. Po internecie krąży zestawienie dwóch bardzo podobnych do siebie madmenowych obrazków – i jednocześnie skrajnie różnych. Na pierwszym mamy szeroki plan z niesamowitym widokiem z okna, na drugim widać, jakiemu skurczeniu uległ świat tej piątki ludzi. A przecież to jest to samo biuro!
Two images from #MadMen: Wide open spaces, and then cut down to size. pic.twitter.com/Ai6YNcFkxs
— Mo Ryan (@moryan) April 27, 2015
"Czekajcie. To początek czegoś. Nie koniec"
Znamienne jest, że kiedy Don Draper próbował następnego dnia po wspólnym zalewaniu robaka w barze z czwórką partnerów sprzedać swoim pracownikom wizję świetlanej przyszłości w McCann-Erickson, nikt go nie słuchał. Został potraktowany jak mebel, a nie samiec alfa, za którym wszyscy kiedyś szli. Może i to początek, może to i nowe możliwości, nowe wyzwania, lepsza przyszłość dla wielu z tych ludzi, ale oczywiste jest, że SC&P poniosło tu porażkę. Swoją ostatnią porażkę, bo w kolejnym odcinku pewnie już agencji nie zobaczymy. Zobaczymy zgliszcza.
W samą porę z tego statku uciekł Lou Avery – sayonara, przyjacielu! – który wreszcie powiedział, co mu na sercu leżało i w zasadzie został zignorowany, bo wszyscy mieli ważniejsze problemy. Dowiedzieliśmy się też, czemu nie widujemy już Jima Cutlera – jak łatwo można było przewidzieć, po prostu wziął pieniądze i wypisał się z całego interesu.
"Król nam nakazał!"
Niejako w tle całej tej zawieruchy toczyły się małe ludzkie dramaty, tak znakomicie wpasowane w fabułę, że całość – wyreżyserowaną przez Jareda Harrisa, czyli serialowego Lane'a Pryce'a – spokojnie można nazwać najlepszym odcinkiem tej części finałowego sezonu. Pete, sfrustrowany, zniechęcony i niespecjalnie mający ochotę na rozpoczynanie nowego życia w reklamowym molochu, pokazał się z dobrej strony i to więcej niż raz. Z Trudy stworzyli świetną drużynę, nie tylko rozmawiając ze sobą jak normalni ludzie, ale i troszcząc się o siebie nawzajem, kiedy w grę wchodziła krzywda ze strony osób trzecich.
"Król nam nakazał!" wykrzyczane przez Pete'a do dyrektora szkoły, najwyraźniej wciąż żyjącego w czasach, kiedy USA były tylko kolonią, to niewątpliwie tekst odcinka. Dobrze było zobaczyć Trudy, piękną i elegancką jak zawsze, ale też depresyjną, nieszczęśliwą i przekonaną, że będzie samotna do końca życia. Tak właśnie rozpadł się amerykański raj w postaci przedmieść, zamieszkanych przez rodziny, w których kobiety i mężczyźni mieli jasno określone role. Mimo że powstało mnóstwo filmów, zajmujących się tym tematem, chyba żaden z nich nie potraktował go tak kompleksowo jak "Mad Men". I żaden tak drobiazgowo nie sportretował piekła żon idealnych z lat 60.
Pete w ogóle miał dobry odcinek – zachował się przyzwoicie nie tylko w stosunku do Trudy, ale też Joan i Peggy. Tej pierwszej powiedział to, co potrzebowała usłyszeć ("Nie wiedzą, z kim mają do czynienia"), w momencie kiedy potrzebowała to usłyszeć. Tę drugą zobaczył wśród dzieci, co sprawiło, że poczuł z nią bliższy związek, o którym na co dzień nie pamięta, i ostrzegł ją, co się dzieje w firmie. Ale oczywiście kiedy Peggy próbowała jeszcze troszeczkę skrócić dystans, znów zrobił się bardzo formalny. Oni oboje dokładnie tak samo starają się nie myśleć o swoim dziecku, które teraz przecież ma już prawie dziesięć lat!
"Nienawidzisz dzieci"
Tymi słowami Stan podsumował Peggy, co w połączeniu z zachowaniem matki jednej z dziewczynek biorących udział w castingu wywołało u niej stan emocjonalny, na jaki rzadko sobie pozwala. I znów – to były świetne sceny. Stan odgadł, co się z nią dzieje, mimo że niczego nie powiedziała mu wprost. Tak dobrze rozumie się ta dwójka. Oczywiście, różnie między nimi bywało przez te wszystkie lata, ale koniec końców po prostu widać, jak łatwo "Mad Men" może dziś zachwycić taką sceną jak ich wspólna rozmowa. Przez lata budowano te postacie i tę relację, tak aby taka scena była możliwa. Dziś wydaje się, że scenarzyści serialu mogą ją napisać bez większego wysiłku, mimochodem – takie to proste i naturalne.
Stan nigdy nie stał się nikim więcej niż bohaterem drugiego planu, ale też parę razy dał się poznać jako wrażliwy facet. Trudno go sobie wyobrazić w reklamowym molochu, gdzie bourbon i trawka na śniadanie raczej akceptowane nie będą. Z kolei Peggy pewnie odnajdzie się tam łatwo. Nawet jeśli tego nie chce, zrozumiała właśnie, że to po prostu kolejny przystanek na drodze, którą obrała dekadę temu. Pokazać, że się da, być jak facet, nie oglądać się za siebie, coraz więcej zarabiać, zapomnieć o błędzie z przeszłości. Bo to jedyny sposób, żeby normalnie żyć. Wyparcie ze świadomości dziecka Peggy i Pete'a nie dotyczy zresztą tylko tej dwójki bohaterów. My też na co dzień o tym nie pamiętamy, patrzymy na nich jak na kolegów z pracy. Nie zastanawiamy się, ile lat teraz ma ten dzieciak. Gdybyśmy go zobaczyli, uświadomilibyśmy sobie, że minęła cała epoka.
Pytanie, czy było warto i czy podjęto kiedyś słuszną decyzję, prawdopodobnie nie padnie już nigdy wprost. Każdy coś poświęcił w drodze na szczyt, myślenie o tym niczego by nie zmieniło. W całym tym morzu gorzkości jest zresztą jedna zadziwiająco trafna – choć sama Peggy nie do końca chyba się zgadza z tym, co mówi głośno – myśl. Facet zapomniałby o wpadce sprzed dziesięciu lat i po prostu żyłby dalej. Kobiety też powinny mieć do tego prawo. Przynajmniej teoretycznie. W praktyce takie historie kończą się różnie. Peggy może kiedyś jeszcze swojej decyzji naprawdę pożałować, ale gdyby dostała wybór teraz ponownie, prawdopodobnie niczego by nie zmieniła. Nie oddałaby tego co ma.
Gdzieś w tym wszystkim przewinęło się jeszcze życie prywatne Dona – poszukiwanie domu i kobiety, która sama nie wie, czy czegoś od niego chce – co dodatkowo pogłębiło wrażenie, że patrzymy na koniec wszystkiego. Zmęczeni, przegrani, zrezygnowani i po prostu starzy. Tacy wydawali się w tym odcinku niemal wszyscy bohaterowie "Mad Men". Nawet jeśli niektórym wiedzie się w życiu prywatnym lepiej niż innym – Roger najwyraźniej próbuje zbudować związek z Marie, Ted rozwiódł się, a potem spotkał dawną miłość – ma się wrażenie, że to tylko przejściowe. Każda próba zbudowania czegoś w ich przypadku kończy się fiaskiem. Agencja była jedyną stałą w ich życiu. To prawda, że nie działali na wielką skalę – ludzi z McCanna musiały śmieszyć wyliczenia zaprezentowane przed Dona – i o niektórych klientach mogli tylko pomarzyć, ale przychodzili codziennie do biura i mieli wrażenie, że są na swoim miejscu. W domu.
Teraz i to znika. Ich świat, będący wypadkową wyrzeczeń, trudnych wyborów, łutów szczęścia i zwykłych przypadków, rozpada się całkiem. To nie wygląda jak początek czegokolwiek. To koniec, i to raczej gorzki.
Jeszcze trzy odcinki.