"Mad Men" (7×12): Ziemia do Dona Drapera
Marta Wawrzyn
5 maja 2015, 20:05
Jeśli nie wierzyliście, że Matthew Weiner ma bardzo dokładny plan na całe "Mad Men", to finałowe odcinki muszą Was przekonać. Po "Time & Life" i "Lost Horizon" czekanie na zakończenie staje się prawdziwą torturą. Czemu jeszcze go nie ma i co my ze sobą zrobimy, kiedy już będzie!? Tradycyjnie – uwaga na spoilery.
Jeśli nie wierzyliście, że Matthew Weiner ma bardzo dokładny plan na całe "Mad Men", to finałowe odcinki muszą Was przekonać. Po "Time & Life" i "Lost Horizon" czekanie na zakończenie staje się prawdziwą torturą. Czemu jeszcze go nie ma i co my ze sobą zrobimy, kiedy już będzie!? Tradycyjnie – uwaga na spoilery.
Po serii lekko rozczarowujących odcinków tydzień temu "Mad Men" z powrotem zrobiło się genialne i chyba już takie pozostanie do końca. W "Lost Horizon" obserwujemy, jak wszystko to, co główni bohaterowie budowali przez ostatnią dekadę, rozpadło się w drobny mak, a oni sami rozpierzchli się w różnych kierunkach i niedługo pewnie pozapominają o sobie nawzajem. Wystarczy spojrzeć na wspólną scenę Dona i Joan w windzie – nawet gdyby którekolwiek z nich zostało w McCannie, mogliby nie zobaczyć się przez wiele tygodni. Ich nowa firma ma całe mnóstwo pięter, wypełnionych ostro zasuwającymi mrówkami. Trudno zorientować się, jak kto ma na imię i czym się zajmuje, a całkiem poważny człowiek – w tym wypadku sam Draper – może zgubić się jak dziecko w drodze do własnego biurka.
Don Draper dryfuje
Don zresztą w ogóle się pogubił. O ile na początku odcinka wydawało się, że jakoś się wpasuje w nowe otoczenie i po prostu będzie robił, co do niego należy, podczas wyjątkowo nudnego wykładu o typowym amerykańskim kliencie firm piwowarskich coś w naszym reklamowym geniuszu pękło. Żeby było zabawniej, stało się tak tuż po tym, jak bohater obserwował lecący samolot, co zdaje się być ukłonem w stronę fanowskiej teorii, która mówi, że Don skończy tak jak D.B. Cooper, sprawca najbardziej tajemniczego porwania samolotu w historii USA. Tą i innymi teoriami z Reddita jeszcze się na Serialowej zajmiemy, tymczasem poprzestańmy na tym, że Don w pewnym momencie poczuł naglącą potrzebę, aby opuścić salę wypełnioną wykrojonymi z tego samego szablonu dyrektorami kreatywnymi, i już do niej nie wrócił. Zahaczył o dom państwa Francisów, nie zastał Sally, powiedział parę miłych słów do swojego byłego ptaszka, po czym odjechał swoim cadillakiem w kierunku przeciwnym do właściwego.
Jego obsesję na temat Diany – dość nijakiej kelnerki, która niby nosi w sobie ból, ale i tak nie ma w niej nic ciekawego – trudno zrozumieć, więc wypada ją po prostu zaakceptować. Ona jest pogubiona i on też jest pogubiony, więc ściga mary, jak to już czynił wiele razy w przeszłości. Sama Diana nie jest ważna, ważny jest stan wewnętrzny Dona, który tak po prostu podryfował. Na razie do Wisconsin, ale ogólnie jest mu wszystko jedno, gdzie jedzie. Nie ma celu, nie musi nigdzie być.
Fragment "Space Oddity" Davida Bowiego pewnie kosztował AMC sporo pieniędzy, ale zdecydowanie był to dobry wydatek. Tekst tego utworu to idealne podsumowanie autodestrukcyjnego zachowania "majora Dona", który znów stracił kontakt z rzeczywistością i skręcił w nieznanym kierunku. Czy odnajdzie się z powrotem w biurowym fotelu? To jak najbardziej możliwe, w końcu takie sytuacje już się zdarzały. Ale to też może być koniec Dona Drapera – gwiazdy Madison Avenue. Na razie możemy delektować się bez końca ostatnią sceną odcinka, która nawet jak na "Mad Men" jest po prostu wyjątkowa, perfekcyjna. Wszystko zostało tu ze sobą zgrane idealnie – autostopowicz, słońce oświetlające wspaniałego cadillaca, pola porośnięte zbożem i "kontrola lotu do majora Toma". Aż trudno znaleźć słowa, by wyrazić zachwyt. Ta scena ze mną została i od wczoraj wiele razy odtworzyłam ją w myślach bez powodu.
https://www.youtube.com/watch?v=cYMCLz5PQVw
Joan Harris składa broń
Ale to wcale nie Don jest pierwszą osobą, która wyleciała z hukiem z McCanna – a Joan. Ruda bogini, która przez dziesięć lat ostro walczyła o to, żeby wreszcie traktowano ją jak normalną, kompetentną osobę, znającą się na swojej pracy, tym razem natrafiła na mur. Powiedziano jej, że jest niepotrzebna – najpierw subtelnie, a potem wprost, bez ogródek. Wydawało się, że i tym razem uda jej się wygrać – w końcu, podobnie jak Don, nigdy nie widzieliśmy jej na deskach – a tu taki szok.
Joan nie będzie już walczyć, wzięła 50 centów z każdego należnego jej dolara i wymaszerowała z nowego biura, z podniesioną głową, ale i niezatrzymywana przez nikogo. W gigantycznej firmie, gdzie pracuje mnóstwo kobiet, również na wyższych stanowiskach, i gdzie ponoć kobietom jest dobrze, dla niej nie ma miejsca. A ona nie będzie próbowała przebijać głową muru – bo kiedy masz 40 lat, pieniądze i właśnie straciłaś pracę, którą zawsze chciałaś wykonywać, niekoniecznie już masz ochotę zaczynać od zera w tak okropnym miejscu jak McCann.
Choć Roger ma rację – ruda dostanie bardzo dużo pieniędzy za to, żeby Hobart więcej jej nie musiał oglądać – to sposób, w jaki ona żegna się z McCannem, a być może i z całą branżą reklamową, do najszczęśliwszych nie należy. To porażka, i to gigantyczna. Joan została upokorzona. Dowiedziała się, że to, na co pracowała całe życie, nic nie znaczy, a na dodatek jej praca jest kompletnie niepotrzebna. Pieniądze może dostać, pod warunkiem że zniknie nowym szefom z oczu. Trudno sobie wyobrazić gorszy koniec dla bohaterki, która połowę życia spędziła, walcząc o to, aby traktowano ją jak poważną osobę, a nie ładną buzię przyczepioną do wielkich cycków.
Peggy Olson przychodzi do biura
Trudno dziwić się Hobartowi, że zaczyna się zastanawiać, czy aby na pewno dokonał dobrej transakcji. Niemal wszyscy jego nowi pracownicy już na starcie pokazali się z najgorszej strony. Don Draper znikł – bo, jak wyjaśnił Roger, on tak czasem robi. Joan głośno zażądała szacunku. Roger pojawił się, kiedy uznał za stosowne się pojawić. I jeszcze na dodatek ta Peggy… By oddać jej sprawiedliwość, nie zaplanowała tego. Zwyczajnie się zirytowała, że zapomnieli o niej na początku. A potem już poszło z górki.
Naprawdę fajnie, że ona i Roger dostali pod koniec serialu wspólną scenę – i to jeszcze jaką! Rzeczywiście trudno sobie przypomnieć, kiedy ostatnio weszli w jakąś interakcję (choć pamiętam, że był odcinek, w którym Peggy dostała specjalne zadanie od Rogera i w zamian zabrała mu wszystko, co miał w portfelu), a przecież spędzili dekadę w jednym biurze. To nie jest tak, że są dla siebie całkiem obcymi ludźmi, po prostu nigdy nie mieli żadnej "specjalnej relacji". Peggy była podopieczną Dona, Roger i Bert Cooper nie widzieli potrzeby, żeby się nią zajmować.
I właśnie dlatego popijawa w pustym biurze tak mnie ucieszyła. Twórcy "Mad Men" mają ogromny talent do wymyślania scen tak ciekawych wizualnie, że po prostu nie da się ich zapomnieć. Te kilkadziesiąt sekund, kiedy obserwujemy jak Roger gra na organach, a Peggy jeździ na wrotkach po pustym biurze, mówi więcej niż tysiące słów. Najbardziej dekadencka z imprez właśnie się kończy, czas wypić ostatniego drinka i obudzić się w nowej rzeczywistości.
Przy czym, jak słusznie zauważa Roger, nie powinno się przychodzić do nowej pracy po pijaku o czwartej po południu. Lepiej tam wmaszerować o poranku, na kacu, w okularach przeciwsłonecznych, z dymiącym się papierosem w zębach i obrazem ośmiornicy zadowalającej kobietę pod pachą. Peggy niewątpliwie przeszła długą drogę od zahukanej sekretarki, wpatrzonej w Pete'a, i za parę lat pewnie będzie miała wszystko, czego chciała, przynajmniej jeśli chodzi o pracę. Choć na pewno czeka ją ciężka przeprawa.
Wszystko się rozpada
To stwierdzenie, powtarzane po raz enty, już stało się banałem, ale właśnie to się dzieje. Cały świat budowany przez dziesięć lat rozpada się jak domek z kart. Wszyscy idą w swoją stronę. Tylko Ted Chaough wydaje się być na swoim miejscu, cała reszta ma ze zmianą jakiś problem – mniejszy bądź większy. Prawdopodobnie już nie zobaczymy ludzi ze SC&P o jednej porze w jednym miejscu. Ale jest też bardzo możliwe, że Don ich już nie zobaczy. W końcu on ciągle jedzie na zachód, w kierunku przeciwnym do Nowego Jorku. I może już nie zawrócić.
Jego ostatnia rozmowa z Betty wyglądała jak pożegnanie, podobnie było z Joan w windzie czy tydzień temu w barze z Rogerem. Te wątki wyglądają na pokończone, Don może do tych osób już się nie odezwać i będzie miało to sens. Niby w Nowym Jorku czeka na niego mieszkanie – i, cóż, praca – ale czy to wystarczający powód, aby wracać? Draper zawsze miał słabość do Kalifornii, a dla branży reklamowej słoneczny stan w tych czasach staje się nową mekką. Może właśnie tam odnajdzie się nasz bohater? A może nigdzie.
Na pewno robi na mnie wrażenie, jak przemyślana jest ta końcówka. W ostatnich sezonach "Mad Men" było sporo rzeczy, które bym najchętniej wycięła – hm, cały 6. sezon? – ale teraz, kiedy serial się kończy, dawna magia wróciła. Zakończenia, które co tydzień serwuje Matt Weiner i jego ekipa, są idealne, bezbłędne. Wszystkie emocje są na swoim miejscu, wszystko ma sens i jest w tym cały czas nutka goryczy, która była wyczuwalna przez całe siedem sezonów. Nie dzieją się tu żadne niepotrzebne dramaty, to tylko i aż zupełnie zwyczajne życie ludzi, którzy też okazali się zupełnie zwyczajni. I jednocześnie najbardziej niezwykli i wyjątkowi na świecie – w końcu kto z nas jeździłby na rolkach w pustym biurze albo taszczył pod pachą do nowej pracy absurdalny obraz porno?
Jeszcze dwa odcinki.