"Jane the Virgin" (1×22): Kolorowy zawrót głowy
Marta Wawrzyn
14 maja 2015, 20:18
"Jane the Virgin" zakończyła sezon kilkoma mocnymi, cudownie absurdalnymi cliffhangerami, które sprawiają, że czekanie na jej powrót będzie szalenie trudne. Uwaga na spoilery z finału!
"Jane the Virgin" zakończyła sezon kilkoma mocnymi, cudownie absurdalnymi cliffhangerami, które sprawiają, że czekanie na jej powrót będzie szalenie trudne. Uwaga na spoilery z finału!
Jeśli po finale serialu widz przez 10 minut siedzi bez ruchu, myśląc coś w stylu "O Boże, biedna Jane!", to znaczy, że serialowi naprawdę coś wyszło. "Jane the Virgin" od początku udawało się wszystko – z taką samą skutecznością rozśmieszała, wzruszała i wciągała nas w cały ten niecodzienny świat, będący zarazem telenowelą i kpiną z telenowel. Po finale pierwszego sezonu jest jasne, że nie musimy się obawiać o jakość produkcji CW jesienią. Jej scenarzystom pomysły nie kończą się i pewnie nigdy się nie skończą.
Rozdział 22 kręcił się wokół narodzin dziecka Jane oraz trójkąta miłosnego, w którym się znalazła. Widzieliście kiedyś zabawniejszy poród w telewizji? Bo ja nie. Nie cierpię porodów w serialach, a w szczególności w komediach, które mają zwyczaj obracać w żart zupełnie nieśmieszne sytuacje. "Jane the Virgin" też to zrobiła, ale po swojemu, z ogromnym wdziękiem.
Najzabawniejsza scena związana z porodem to ta, w której Jane zaczyna rodzić w autobusie, po drugiej stronie telefonicznej "linii" panikuje Xiomara, a tymczasem pasażerowie zaczynają się orientować, co się dzieje. Wieść o tym, co się dzieje z Jane, dociera do uszu starszego pana kierowcy, a do tego Xiomara kategorycznie żąda, aby przekazać mu telefon – i w efekcie autobus zaczyna wariacko pędzić przed siebie. Jeśli do tego dodać jeszcze pożegnanie naszej ulubionej ciężarnej dziewicy przez pasażerów i gigantyczny baner na pojeździe, głoszący, że El Presidente zmartwychwstał, mamy jedną z najlepszych komediowych scen roku.
A przecież przezabawnych momentów było w tym finale więcej, bo Xiomara, Rogelio i #Rogelifans to nie najlepsze połączenie, zwłaszcza kiedy następnego dnia trzeba wstać skoro świt. Przy okazji – jak Wam się podobała piosenka, której Rogelio używa jako budzika? Ja śpiewam ją do teraz! Postać ojca Jane to komediowy worek bez dna, dokładnie tak jak cały ten serial.
Ale w tym finale pięknie zgrało się wszystko, nie tylko momenty komediowe. Nawet miłosny trójkąt przestał mnie irytować, bo Michael był przesympatyczny i stanowczy jednocześnie, a Rafael wreszcie zdobył się na odwagę i powiedział matce swojego dziecka, jak bardzo się pogubił. Wszystko do siebie pasowało, nawet kłótnia o nazwisko córki, która okazała się synem. I to imię! Czyż może być lepsze imię niż Mateo Gloriano Rogelio Solano Villanueva? Toż to czysta poezja.
Jakby mniej i bardziej absurdalnych dramatów związanych z narodzinami dziecka było mało, do całego tego kolorowego miksu dodano jeszcze drugą, cudem odnalezioną próbkę spermy Rafaela oraz… porwanie małego Mateo przez długonogą kobietę w limuzynie. Ta kobieta to podobno Sin Ros(e)tro, choć pewnie niełatwo byłoby to stwierdzić, patrząc na nią, w końcu ruda prawdopodobnie już nie jest ruda, a i jej twarz nie przypomina już tej, którą znamy.
Nie jestem pewna, po co Sin Rostro potrzebuje dziecka Jane, ale na pewno w głowach scenarzystów serialu już istnieje jakaś kompletnie pokręcona odpowiedź. To zresztą chwilowo bez znaczenia. Ważne, że były emocje i że wszystko zadziałało dokładnie tak jak powinno. I tu wracamy do "O Boże, biedna Jane!".
To wręcz niesamowite, jak dobrym i równym serialem okazała się "Jane the Virgin". Rok temu o tej porze, podczas upfrontów, produkcję CW zgodnie uważaliśmy za jedną z najsłabszych propozycji na jesień. Wystarczył pilot – z cudownym narratorem gawędziarzem, absurdalnym humorem i telenowelową otoczką potraktowaną w pastiszowy sposób – byśmy zmienili zdanie. Zwiastuny nie zawsze potrafią wyciągnąć z seriali to, co jest w nich najlepsze, i w tym przypadku właśnie tak było.
Teraz prawdopodobnie zacznie się moda na metahumor w stylu "Jane the Virgin", ale wcale nie tak łatwo będzie to zrobić po swojemu, na nowo i na dodatek jeszcze dobrze. "Jane" ma wszystko. Jest kiczowata, obciachowa, absurdalna, pokręcona, wdzięczna, melodramatyczna i całkiem poważna naraz. Potrafi rozśmieszyć do łez, rozumie, jak działają social media, a kiedy trzeba, umie nawet przemycić pod komediowym płaszczykiem całkiem poważny komunikat polityczny (pamiętacie Albę w szpitalu i zwrócenie się do widzów wprost, aby zainteresowali się reformą imigracyjną? No właśnie).
Serial jest świeży, lekko napisany i pełen niewymuszonego wdzięku. Nie zapominajmy też o obsadzie – Gina Rodriguez to nie żadna polska Majka, to fajna, naturalna dziewczyna, która w ciągu paru sekund potrafi całkowicie zmienić nastrój w serialu. Wystarczy jeden uśmiech czy sposób, w jaki wypowie zupełnie zwyczajną kwestię. Jaime Camil wymiata jako Rogelio, Yael Grobglas ma wiele twarzy jako Petra, Justin Baldoni jest idealnym latynoskim playboyem, a Brett Dier przesympatycznym, ciepłym "chłopakiem z sąsiedztwa".
To wszystko razem tworzy barwnie opakowany cukierek, któremu trudno się oprzeć. "Jane the Virgin" opiera się na ostro przerysowanych bohaterach i sytuacjach tak absurdalnych, że aż prawdziwych. Nawet jeśli ogląda się ją nie do końca na poważnie – bo trudno ją oglądać inaczej – trzeba przyznać, że "Jane" wkręca jak prawdziwa telenowela i nie wypuszcza ze swoich objęć. I prawdę mówiąc, nie mam nic przeciwko.