"Żona idealna" (6×22): Żona niezbyt idealna
Marta Wawrzyn
15 maja 2015, 18:33
Tegoroczny finał "Żony idealnej" był taki jak cały ten sezon – momentami najświetniejszy na świecie, momentami chaotyczny i irytujący. A w internetach i tak komentuje się głównie scenę, której prawdopodobnie nie było. Uwaga na spoilery.
Tegoroczny finał "Żony idealnej" był taki jak cały ten sezon – momentami najświetniejszy na świecie, momentami chaotyczny i irytujący. A w internetach i tak komentuje się głównie scenę, której prawdopodobnie nie było. Uwaga na spoilery.
Po 6. sezonie "Żony idealnej" można powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, serial wciąż trzyma bardzo wysoki poziom, sprawnie lawirując w gąszczu wątków i postaci. Po drugie, lekki spadek formy w porównaniu z poprzednią serią jednak jest widoczny. Najbardziej polityczny z sezonów "Żony idealnej" miał momenty wielkie – jak ten, kiedy partia w jednej chwili zabrała wszystko, na co Alicia miesiącami pracowała – ale miał też momenty zwyczajnie słabe i odcinki, których spokojnie mogłoby nie być.
To dość naturalne, kiedy mamy do czynienia z serialem, który ma sześć sezonów po 22 (bądź 23) odcinki każdy. Ale nie da się ukryć, że kiedy zobaczyłam Louisa Canninga proponującego na koniec głównej bohaterce współpracę, ekscytacja zmieszała się z obawami, tworząc nie najzdrowszy miks. Po prostu mam wrażenie, że wszystko już było. Tak jak w niektórych serialach wszyscy sypiają ze wszystkimi, tak tutaj wszyscy już pracowali i ze sobą, i przeciwko sobie. Louis Canning to chyba jedyna opcja – która na pewno coś w sobie ma. Ale to też postać, która w większych dawkach szalenie mnie irytuje, bo w swojej nieprzewidywalności jest strasznie przewidywalna. Trochę jak David Lee. Tacy bohaterowie są fajni na początku, potem widz już wie, że zawsze coś kręcą. Jak będzie w tym przypadku? Nie mam pojęcia. Na pewno ten cliffhanger to jeden z najlepszych, najbardziej zaskakujących pomysłów z odcinka "Wanna Partner?". Podobnie zresztą jak moment, w którym Diane, wbrew samej sobie, wyrzuca z pracy żonę Canninga.
Druga z największych atrakcji tego finału – powrót Kalindy – podobała mi się dużo, dużo mniej. Tak jak pisałam po odcinku "The Deconstruction" – Kalinda znikła, było to bardzo w jej stylu, nie ma tu nic do dodania. Mimo to państwo Kingowie postanowili coś dodać – w tym sztuczną, niepotrzebną scenę z Alicią w barze. Owszem, było coś przyjemnie sentymentalnego w tym powrocie do dawnych czasów. Ale też trzeba pamiętać, że mówimy o bardzo dawnych czasach. Te dwie panie od lat nie miały dłuższych wspólnych scen, bo podobno Julianna Margulies i Archie Panjabi nie są w stanie nawet przebywać w tym samym pomieszczeniu. Plotki, które krążą na ten temat, wydają się absurdalne, ale faktem jest, że ostatnich takich wypraw do baru tych dwóch pań nie pamiętają już nawet najstarsi górale.
Ich ostatnia wspólna scena, tak przez fanów oczekiwana, wcale nie wzbudziła zachwytów. Wręcz przeciwnie – pojawiły się pytania, czy aktorki były w ogóle w tym samym miejscu, w tym samym czasie. Bo wygląda, jakby nie były. Ani przez moment nie ma tam kontaktu fizycznego, panie nawet nie stuknęły się kieliszkami, a ekran wygląda, jakby był podzielony na pół. Nigdy się nie dowiemy, jaka jest prawda, ale na pewno te kontrowersje nie pomagają serialowi. Zamiast dyskutować o wydarzeniach z finału, internet stara się rozgryźć, czy dwie aktorki znajdowały się w tym samym pomieszczeniu, kręcąc najbardziej emocjonalną scenę odcinka. Efekt jest taki, że coś tu nie gra.
Za to pomiędzy Alicią a Peterem wszystko zagrało dokładnie tak jak powinno. On, cały podekscytowany, przyniósł dobrą w swoim mniemaniu wiadomość, że za chwilę oboje mogą być blisko Białego Domu. Ona najpierw go wyśmiała, a potem stanowczo odmówiła wzięcia w tym udziału. Koniec z ghostwriterem, koniec z mediami zaglądającymi pod kołdrę, koniec z całą polityką. Możliwe, że na zawsze, bo to, czego Alicia doświadczyła podczas kampanii, wystarczy, aby dać sobie spokój. Żadne zaszczyty nie są tego warte – po prostu. No chyba że ktoś jest zwierzęciem politycznym jak Peter i nie może bez tego żyć. Alicia może. A stanowczość, z jaką powiedziała to głośno, rzeczywiście zrobiła na mnie wrażenie. To, że ona ma charakter i siłę, wiemy od dawna. Ale po raz pierwszy z taką dosadnością oznajmiła, że będzie żyć po swojemu, nie godząc się więcej na żadne kompromisy. I wierzę, że dotrzyma słowa.
Kolejny sezon "Żony idealnej" prawdopodobnie więc skupi się nie na polityce, a na prawie. Naprawdę mnie cieszy, że nie będziemy musieli oglądać Alicii i Finna walczących razem o sprawiedliwość, bo choć rozumiem szlachetne pobudki, to jednak ich batalia o Jacoba wynudziła mnie niemiłosiernie. W ogóle ta para jest śmiertelnie nudna, pod każdym względem. Oboje wiedzą, że coś się między nimi dzieje, żadne nie podejmuje działań, a na dodatek Finn próbuje znów szczęścia z byłą żoną (oczywiście mu się nie uda). Brakuje tu jakiejś iskierki – tej, która była między Alicią i Jonem – a jednocześnie nie zmartwiłabym się, gdyby oni skończyli razem. Finn to sympatyczny, ciepły, najnormalniejszy na świecie facet, z którym romans pewnie nie byłby niesamowicie ognisty, ale który za to byłby dobrym partnerem na całe życie. Życzę Alicii, aby jej z nim wyszło – tylko niekoniecznie chcę ich w każdym odcinku oglądać razem. Dlatego uważam, że Finn podjął właściwą decyzję – i scenarzyści też. Z Louisem Canningiem na sali sądowej będzie dużo ciekawiej.
Muszę przyznać, że w ogóle lubię finały, które kończą się pukaniem do drzwi Alicii. To zawsze coś nowego i potencjalnie ekscytującego. I zawsze coś innego niż to, czego spodziewałam się i ja, i ona. Oby ta nowa przygoda spełniła pokładane w niej nadzieje. Ale siedzieć jak na szpilkach w oczekiwaniu na kolejne odcinki jednak już nie będę.