"Miasteczko Wayward Pines" (1×01): Kopiuj – wklej
Nikodem Pankowiak
16 maja 2015, 16:14
Kolejne wielkie, choć bardzo już wyblakłe nazwisko wkracza do świata telewizji. "Wayward Pines" zapowiadane było od dawna i właściwie nic złego by się nie stało, gdyby skończyło się na zapowiedziach. Spoilery.
Kolejne wielkie, choć bardzo już wyblakłe nazwisko wkracza do świata telewizji. "Wayward Pines" zapowiadane było od dawna i właściwie nic złego by się nie stało, gdyby skończyło się na zapowiedziach. Spoilery.
Miało być drugie "Twin Peaks", ale oczywiście skończyło się tylko na zapowiedziach, wszak nikt nie jest w stanie skopiować niepodrabialnego stylu Davida Lyncha. M. Night Shyamalan oczywiście również nie podołał zadaniu. I trudno się dziwić, w końcu mówimy o facecie, który pierwszy i ostatni dobry film w swojej karierze nakręcił 16 lat, a z nieznanych przyczyn jego nazwisko wciąż budzi w branży uznanie. Niektórzy dają nabrać się na jego "magię", choć to przecież reżyser, który regularnie zbiera cięgi od widzów i krytyków, i który otrzymał do tej pory 15 (!) nominacji do Złotych Malin. Shyamalan potraktował telewizję jako ostatnią deskę ratunku, FOX uwierzył w jego projekt, (błędnie) licząc na to, że głośne nazwiska przyciągną widzów przed ekrany. Choć "Wayward Pines" było zapowiadane długo i dość hucznie, jest prawdopodobnie największą tegoroczną porażką w telewizji ogólnodostępnej.
Mówiłem już, że skopiować Lyncha się nie da, co oczywiście nie znaczy, że twórcy, z Shyamalanem na czele, nie próbują tego robić. Już sam znak "Welcome to Wayward Pines" przynosi na myśl skojarzenia z "Twin Peaks", później są tylko nieudolne próby kopiowania tej gęstej, tajemniczej atmosfery. Właśnie w tym tkwi chyba największy problem "Wayward Pines" – brak temu serialowi własnej tożsamości, jest jedynie pochodną produkcji, które Shyamalan wcześniej tworzył lub widział. Zero w tym oryginalności, metodą kopiuj – wklej powiela się dobrze znane schematy, przez co produkcja ta niemiłosiernie irytuje przez większość czasu. No bo trudno się nie irytować, gdy podczas oglądania niemal cały czas towarzyszy ci wrażenie, że gdzieś już to wszystko widziałeś, a ktoś próbuje sprzedać ci podróbkę.
Zacznijmy jednak od początku… Agent Secret Service, Ethan Burke (w tej roli Matt Dillon) po wypadku samochodowym, w którym zginął jego partner, trafia do szpitala w miasteczku w tytułowym miasteczku w stanie Idaho. Już w szpitalu orientuje się, że coś jest nie tak – podejrzenia wzbudza pielęgniarka, bo wygląda na to, że jest ona jedyną osobą pracującą w tym budynku. Grająca ją Melissa Leo to jeden z niewielu jasnych punktów tego serialu, a zarazem powodów do wstydu dla Hollywood, bo to przykre, że tak świetna i utytułowana aktorka musi szukać zatrudnienia w tym przeciętnym serialiku. Oczywiście Burke szybko ze szpitala ucieka, ale jakby nieszczególnie spieszy mu się do tego, by wrócić do domu – najpierw odwiedza bar, gdzie poznaje tajemniczą nieznajomą (Juliette Lewis – kolejne uznane nazwisko). Oczywiście, jak każdy prawdziwy agent Secret Service, natychmiast wyjawia jej swoją tożsamość oraz zadanie, jakie ma do wykonania – odnaleźć dwójkę zaginionych agentów. Pierwsza wspólna scena Dillona i Lewis jest tak idiotyczna, jak tylko to możliwe.
Nie dość, że główny bohater trafił do tajemniczego miejsca, w którym nikt go nie szuka, a z którego on na początku nie próbuje nawet się wydostać, pojawia się też kwestia, w jakim właściwie roku się znajduje. Z jednej strony słyszy, że to rok 2000, z drugiej, koleżanka, którą próbował odnaleźć (Carla Gugino), bardzo się postarzała… Wszystko jest bardzo zagmatwane, tajemnicze i niezbyt interesujące. Miałem wrażenie, że w jednym odcinku chciano upchnąć jak najwięcej wszystkiego, a wrażenie to spotęgowały jeszcze końcowe sceny. Problem w tym, że ilość nie idzie w parze z jakością – przytłoczcie widza zagadkami, a ten szybko odpuści sobie wasz serial.
Już dawno temu mogliśmy się zorientować, że gdy stacje ogólnodostępne zapowiadają serial, który z założenia ma być czymś ambitniejszym, zwykle kończy się tylko na zapowiedziach. Nie inaczej jest i tym razem, "Wayward Pines" to zdecydowanie przerost formy nad treścią. Patrząc na wyniki oglądalności, można obstawiać, że skończy on swój żywot po 10 odcinkach 1. sezonu. Chyba że za dwa tygodnie, gdy w telewizji nie będzie niemal nic ciekawego, widzowie rzucą się na ten serial… Ale to byłby akt desperacji.