"Mad Men" (7×14): Ostatni rozdział
Marta Wawrzyn
18 maja 2015, 20:40
"Mad Men" się skończyło, a więcej prawdopodobnie nie mogę tutaj napisać, bo za chwilę będziecie krzyczeć, że spoilery. Więc nie napiszę już nic poza tym, że poniżej znajdziecie bardzo dużo spoilerów z finału serialu i wszystkie będą ogromne.
"Mad Men" się skończyło, a więcej prawdopodobnie nie mogę tutaj napisać, bo za chwilę będziecie krzyczeć, że spoilery. Więc nie napiszę już nic poza tym, że poniżej znajdziecie bardzo dużo spoilerów z finału serialu i wszystkie będą ogromne.
Na Serialowej obstawialiśmy różne wersje zakończenia "Mad Men", ale nikt z nas nie wpadł na to, że ostatnim słowem, jakie Don Draper powie w serialu, będzie "om". Wydawało się, że wszystko rozgryźliśmy, a tu proszę, Matthew Weiner wymyślił zakończenie, które było w stanie wprawić największych fanów jego serialu w osłupienie. Finał "Rodziny Soprano" to nic przy tym prostym i krótkim, a jednocześnie tak wieloznacznym "om", po którym zaprezentowano bez żadnego komentarza słynną reklamę Coca-Coli, stworzoną przez prawdziwą agencję McCann-Erickson. Przed nami całe lata rozkminiania, co takiego autor miał na myśli.
OK, już więcej nie żartuję na tematy tak poważne, jak ostatnie chwile z "Mad Men", ale musiałam z siebie wyrzucić to, co pomyślałam, usłyszawszy jedno przeciągłe "om", a potem jeszcze drugie i… OK, naprawdę już więcej nie żartuję.
Bo finał "Mad Men" z pewnością żartem nie był, wręcz przeciwnie, był odcinkiem dogłębnie przemyślanym i w idealny sposób zamykającym serial, choć z pewnością dalekim od zaskakującego czy tym bardziej szokującego. Zobaczyliśmy mnóstwo zakończeń i znaczących dwójkowych scen, które zapowiadał już sam tytuł – "Person to Person". Postawiono na prostotę, większość bohaterów dostała w miarę szczęśliwe zamknięte zakończenia, z większością mieliśmy okazję zobaczyć się choć przez kilkanaście ostatnich sekund. Jedynie historię Dona Drapera zawieszono, nie każąc mu jeszcze dokonywać wyboru. To prawdopodobnie o tym mówił Weiner, kiedy zapowiadał, że finał podzieli widownię. Wątek Dona nie został zakończony, został zawieszony, a symbolem tego zawieszenia stało się słówko "om" (które muszę wreszcie przestać powtarzać).
Całkiem szczęśliwe zakończenia
Jeszcze tydzień temu obstawialiśmy na Serialowej, że szczęśliwych zakończeń raczej tu nie będzie, a tu zaskoczenie. Matthew Weiner zaserwował całe mnóstwo zakończeń, które bynajmniej nie należały do dołujących. Pete nie został ani zjedzony przez niedźwiedzia, ani wrobiony w jakiś przekręt przez Ducka. Joan nie pogrążyła się na wieki w smutku po odejściu z McCanna, choć nie dostała wszystkiego, na co zasłużyła. Peggy i Stan wreszcie zrozumieli to, co w internetach pisało się o nich bodajże od 5. sezonu. Roger… no wiecie, pozostał Rogerem. Niektóre z tych zakończeń – jak Pete i Trudy wsiadający do prywatnego samolotu – to tylko migawki, których nie ma sensu rozkładać na czynniki pierwsze. W prawie godzinnym odcinku zmieszczono bardzo dużo, starając się o nikim nie zapomnieć i nikogo nie odstawić na boczny tor. Nawet dawna sekretarka Dona, Meredith, miała swój moment, kiedy oznajmiła w przypływie zaskakującej mądrości życiowej, że jest na świecie wiele miejsc lepszych niż to tutaj.
Zakończenie wątku Joan Harris z wierzchu wygląda na słodko-gorzkie – ma wymarzoną pracę, nie ma miłości – ale wydaje się, że ona dostała dokładnie to, czego w tym momencie chciała. Oczywiście mogła dostać jeszcze więcej, ale przecież dobrze wiemy, że za chwilę sama zdobędzie więcej. Richard – co było do przewidzenia – znów zachował się samolubnie i zatrzymywanie go na siłę byłoby strasznym błędem. A po tym jak Peggy jej odmówiła (kolejna dobra scena dwóch osób – mimo że one nie widziały się jakiś czas, obie zachowywały się dokładnie tak, jak wtedy kiedy pracowały obok siebie), Joan została sama, rozkręcając nowy biznes we własnym, malutkim mieszkaniu. Zupełnie jak za dawnych czasów, kiedy bohaterowie "Mad Men" prowadzili agencję z pokoju hotelowego, a ona wszystko nadzorowała. Holloway Harris brzmi troszkę desperacko – w końcu trzeba dwóch nazwisk, żeby to brzmiało jak prawdziwa firma – ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że Joan jest w swoim żywiole i nie będzie żałować tej decyzji. Widziała plaże, spróbowała kokainy na wakacjach, chciała mieć drugą silną kobietę u swojego boku – nie wyszło. Więc da sobie radę sama. Zwłaszcza że będzie robić to, co już kiedyś chciała – pamiętacie przygodę ze scenariuszem serialu, który kiedyś dostała od Harry'ego? "Mad Men" ma naprawdę dobrą pamięć i zna swoich bohaterów bardzo dokładnie.
Spójrzcie tylko na Peggy i Stana. W każdym innym przypadku powiedziałabym, że to przesłodzony happy end, że nie pasuje i w ogóle z czym do ludzi. A jednak tutaj to pasowało idealnie. Wydaje mi się, że już około 5. albo 6. sezonu zniecierpliwiona zwróciłam się w jednej z recenzji bezpośrednio do Peggy, żeby wreszcie zaczęła być miła dla tego brodacza, bo on ewidentnie ją lubi. Na szczęście nie musiała zacząć. Po latach krążenia wokół tematu to Stan okazał się tą mądrzejszą połową i niedługo po tym, jak pomógł jej dokonać trudnego wyboru, po prostu powiedział jej przez telefon o swoich uczuciach. Reakcja panny Olson niemalże mnie doprowadziła do łez – najpierw ze śmiechu, potem ze wzruszenia.
To było po prostu perfekcyjne, pod każdym względem. Fantastycznie napisane, pełne emocji, genialnie zagrane, idealnie pasujące do obu postaci. Nigdy nie sądziłam, że scena rodem wyjęta z komedii romantycznej – on do niej biegnie, padają sobie w ramiona i wszystko już jest dobrze – może tak pasować do finału najbardziej dekadenckiego z seriali. Pasowała. Bardzo.
Pasujące zakończenie dostał też Roger, do którego zawsze miałam ogromną słabość głównie dlatego, że jego sarkastyczne uwagi często trafiały w punkt. Jego wyrok to dożywocie z tą francuskojęzyczną diablicą, Marie Calvet, u boku. Reakcja Joan najlepiej podsumowuje, co mamy o tym sądzić. A skoro już przy Joan jesteśmy, warto zauważyć, że ona i Roger też mieli świetną, lekko sentymentalną ostatnią scenę. Jak to para dawnych kochanków, którzy nigdy nie będą razem, ale zawsze będą o sobie pamiętać. Przeszłość w tym odcinku kilka razy spotkała się bezpośrednio z teraźniejszością, a rozmowa tych dwojga była jednym z najlepszych tego typu momentów.
Chyba jeszcze w żadnym odcinku "Mad Men" nie działo się tak wiele u tak wielu bohaterów, dlatego mój tekst na razie nie przypomina recenzji, przypomina raczej chaotyczną rekapitulację, która na pewno i tak nie obejmie wszystkiego tego, co objąć powinna. Pojawił się tu przecież jeszcze i Ken, i Harry, i Pete, którego kaktus oddzielał od Peggy w ostatniej wspólnej scenie. Gdybyśmy zechcieli się pochylić nad tym kaktusem jako metaforą, pewnie moglibyśmy wyciągnąć z niego wiele prawd o życiu, relacji tej dwójki i o tym, co się stało z ich dzieckiem ("That thing better be alive!"). Oni też mieli dokładnie takie pożegnanie, jakie mieć powinni. Ciepłe i przyjacielskie, ale też zawierające w sobie ten dystans, który zawsze ich dzielił. Ich, czyli dwójkę przypadkowych rodziców, którzy oddali swoje dziecko i przez dziesięć lat udawali, że nic się nie dzieje, że są tylko kolegami z pracy.
Poszukiwania Dona Drapera
Podczas gdy w Nowym Jorku wszyscy kończą jakiś rozdział w życiu, by zacząć nowy, lepszy, Don Draper wciąż błądzi czy też dryfuje, zmierzając wyraźnie w kierunku Kalifornii. Tu szybkie auto jak w "Znikającym punkcie" i piosenka Doorsów, tam jakaś blondynka, której twarzy nie będziemy pamiętać. Ale ta podróż w poszukiwaniu samego siebie wydaje się skończona, kiedy Sally przez telefon mówi mu to, czego mówić nie miała. Don w pierwszej chwili chce robić to, co uważa, że zrobić powinien: natychmiast wracać zająć się dziećmi.
Ale wystarczył jeden telefon do Betty – kolejne niezwykłe pożegnanie! – by perspektywa znów się zmieniła. Zamiast w Nowym Jorku Don – czy raczej w tym momencie może Dick – ląduje w Los Angeles, u Stephanie, swojej przybranej "siostrzenicy", z którą zawsze rozumiał się bez słów. Ta szybko łapie, że on przyjechał tu nie pomóc jej, a sam szukać pomocy, i tak oto zaczyna się finałowa podróż Dona Drapera, prowadząca do przeciągłego "om".
Don zawsze jakoś w końcu się odnajdywał wśród artystyczno-hipisowskiej bohemy i tym razem nie jest inaczej. Absurdalne seminarium, które z dzisiejszej perspektywy wygląda jak straszna strata pieniędzy, wywołało wściekłość u Stephanie i w zaskakujący sposób pomogło Donowi. Być może to nie tyle zasługa samego seminarium, co historii – podobnej do swojej własnej – którą usłyszał z ust zupełnie obcego człowieka, niemniej jednak finałowa scena pokazuje, że Don odnalazł spokój ducha, odnalazł samego siebie i za chwilę będzie gotowy, by podejmować zupełnie trzeźwe decyzje.
Problem w tym, że Matthew Weiner zostawił nas samych z pytaniem, co dokładnie odnalazł Don Draper na kalifornijskim wybrzeżu. Zakończenie jego historii jest tak otwarte, jak to tylko możliwe. Każdy z nas może myśleć, co mu się podoba. Że Don został w Kalifornii, na powrót stał się Dickiem, zaczął wszystko od zera. Albo że posłuchał Peggy – jeszcze jedno fantastyczne telefoniczne "do widzenia"! – i wrócił do domu. McCann by go przyjął z otwartymi ramionami.
"I'd Like to Teach the World to Sing"
I skoro chcecie znać moje zdanie, to uważam, że tak właśnie się stało. Don Draper wrócił do domu, do Nowego Jorku, zajął się dziećmi – bo przecież to absurdalne, żeby Sally robiła za mamusię, a Henry za ojca – i przyjął z powrotem pracę w McCannie. On tak już ma, że przechodzi w kółko te same cykle. Upada, podnosi się, jest genialny, pije do nieprzytomności, znów upada, znów podnosi się… Przed tym po prostu nie da się uciec, nie po tylu latach, nie po tym, co się wydarzyło. Nie po śmierci Betty, nie po tej podróży w głąb samego siebie i nie po tym jak Weiner zestawił Dona medytującego pośród hipisów ze słynną, i co tu dużo mówić, mocno hipisowską, reklamą Coca-Coli, którą, jak wiemy, McCann zaprezentował w 1971 roku. Któż inny miałby być jej autorem, jeśli nie odrodzony na nowo Don Draper?
Z drugiej strony, to strasznie cyniczne, sprowadzić całą tę jego wielką podróż przez Amerykę do jednej reklamy. Bo to by oznaczało, że nie ma dla niego odwrotu, nie będzie już nigdy lepszym człowiekiem, będzie tylko lepszym dyrektorem kreatywnym. Jeśli więc macie inne zdanie na ten temat, to niewątpliwie Wasze prawo. Na tym polega irytująca wielkość tego finału – nie odpowiedział na najważniejsze pytanie. Nie powiedział nam, jak kończy się historia boga reklamy lat 60., Dona Drapera. Zamiast odpowiedzi dał nam przeciągłe "om". Reszta zależy już od nas samych.
Ta szybka rekapitulacja, będąca produktem dwóch albo trzech całkiem szczerych łez, połowy butelki czerwonego wina i dnia spędzonego na gapieniu się w przestrzeń nie jest ostatnim tekstem o "Mad Men", jaki u nas przeczytacie. Upfronty na szczęście za nami, więc mamy czas na wszelkiego rodzaju podsumowania. Ale na razie chciałabym Wam podziękować za to, że ze mną byliście co tydzień od 5. sezonu "Mad Men". To nie jest niestety jeden z tych seriali, którym udało się w Polsce zdobyć wielką popularność. Ale jakoś tak się stało, że moje teksty co tydzień czytało ok. tysiąca osób – co, przyznacie, jest liczbą w zupełności wystarczającą, by chcieć pisać. Dziękuję Wam za te ostatnie lata z "Mad Menami". I nie wiem, czy kiedykolwiek to powtórzymy, bo drugiego takiego serialu – sprawiającego, że co poniedziałek wszystko inne przestaje mieć znaczenie – po prostu nie ma. Wraz z produkcją AMC skończyła się epoka wybitnych telewizyjnych dramatów, będących czymś więcej niż wypadkową zmierzonych potrzeb publiczności (w tym miejscu pragnę pozdrowić HBO i Netfliksa).
"Mad Men" nie był tylko serialem, był dziełem sztuki, powodem, dla którego o telewizyjnych produkcjach zaczęło się mówić jak o nowej literaturze. Jego koniec oznacza, że nic już nie będzie takie jak do tej pory. Ani tym bardziej nie będzie lepsze. To po prostu niemożliwe.