Top 12: Moje ulubione odcinki "Mad Men"
Marta Wawrzyn
25 maja 2015, 20:13
12. "My Old Kentucky Home" (3×03)
Wypełniony śpiewem, rumem i marihuaną odcinek, który wydawał mi się zawsze dość lekki jak na "Mad Men". Akcja rozgrywała się w ciepły weekend, wszyscy mieli jakieś imprezy do obskoczenia bądź wyprawienia, tylko kreatywni utknęli w pracy, bo klient – Bacardi – nie mógł czekać. A razem z nimi w biurze siedziała sekretarka Peggy, Olive, która chyba mocno się na swojej szefowej zawiodła…
To właśnie wtedy Peggy po raz pierwszy zapaliła trawkę (po tym jak pewnym siebie głosem oznajmiła zaproszonemu do biura dilerowi "Jestem Peggy Olson i chcę zapalić marihuanę") i pracowała po niej jak szalona. Paul Kinsey, cały czas zdradzający radykalne jak na Manhattan zapędy, śpiewał razem ze swoim kumplem ze studiów (obecnie dilerem). Joan urządziła w domu imprezę dla lekarzy, kolegów jej okropnego nowego męża Grega, i zabawiała towarzystwo, śpiewając po francusku i grając na akordeonie (magia!).
Ciekawe rzeczy działy się też u Rogera i Jane – wtedy już jego żony. Sterling był romantyczny jak nigdy, Trudy i Pete rewelacyjnie odtańczyli charlestona, Don Draper przypadkiem poznał faceta o imieniu Connie (i nazwisku Hilton), którego początkowo wziął za barmana, zaś ciężarna Betty, zapakowana jak prezencik w koronkową, białą sukienkę, spotkała Henry'ego i od razu coś między nimi zaiskrzyło.
Niby wszystko było w porządku, panował nastrój rozluźnienia, choć niekoniecznie wesołości – to się w "Mad Men" rzadko zdarzało – ale cały czas było czuć, że za chwilę imprezy się pokończą, a powrót do rzeczywistości dla niektórych będzie bardzo bolesny.
11. "Shoot" (1×09)
Odcinek o tym, jak Jim Hobart próbował w 1960 roku zwerbować Dona do McCanna, wykorzystując w tym celu Betty i Coca Colę. To wszystko jednak musiałam sobie przypomnieć, bo po latach pamiętałam tylko dwie rzeczy: że Betty nie wyszedł powrót do modelingu i że zemściła się na gołębiach sąsiada. Jej obraz, w zwiewnej koszuli nocnej, z zaciętą miną, papierosem w zębach i strzelbą w ręku, zawsze do mnie powraca, kiedy na moim balkonie gołębie rozpoczynają swoje letnie harce. To niesamowite, jak dobrze pamiętam ten jeden kadr i jak wiele on mówi o charakterze Betty.
To działa, nawet kompletnie wyrwane z kontekstu, bo przecież piękna pani Draper w 1. sezonie miała tysiąc powodów, aby sobie ulżyć w ten sposób. Ale w tym odcinku Hobart postąpił z nią rzeczywiście okrutnie, odbierając jej to, co, wydawało się, będzie miała, bo przecież wypadła świetnie na zdjęciach. Bardzo jej wtedy na tym zależało, a oglądanie, jak tłumaczy się i mężowi ("To tylko parę dni pracy"), i terapeucie ("Mam tylko siedzieć i palić i sobie wszystko odpuścić, czekając, aż mnie włożą do pudełka?") było bolesnym doświadczeniem. Lata 60. były prawdziwym piekłem dla takich kobiet jak ona, zwłaszcza jeśli nie były pustymi lalkami, tylko – tak jak żona Drapera – miały charakter i chciały od życia czegoś więcej niż być żoną idealną.
Ciekawostka niedotycząca Betty: w odcinku "Shoot" Hobart (który fizycznie prawie się przez te 10 lat nie zmienił) oznajmił Donowi, że prędzej czy później i tak przyjdzie do McCanna. Tak rozplanowanym serialem było od początku "Mad Men"!
10. "Commissions and Fees" (5×12)
Kiedy "Mad Men" wróciło po wyjątkowo długiej przerwie z 5. sezonem, bardzo szybko stało się jasne, że przed nami najmroczniejsze odcinki serialu. Na Reddicie fani zaczęli wieszczyć samobójstwo – ale Pete'a, który był w wyjątkowym dołku i na dodatek oferowano mu polisę na życie na początku sezonu. Padło na kogoś zupełnie innego – pogubionego Brytyjczyka Lane'a Pryce'a, który opuścił ten świat w odcinku o zupełnie niepozornym tytule "Commissions and Fees".
Na jego marny koniec złożyło się wiele kompletnie bzdurnych przypadków, które nie powinny w żadnym razie sprawiać, że człowiek odbiera sobie życie. A jednak Lane, poniżony i wyrzucony przez Dona, po tym jak podrobił jego podpis na czeku, przyszedł w weekend do pracy, napisał elegancką rezygnację na maszynie, po czym najzwyczajniej w świecie się powiesił. Ta śmierć miała zrobić wrażenie, miała wywołać poczucie winy u współpracowników i miała sprawić, że nic już w tym biurze nie będzie takie jak do tej pory.
Nie oglądałam teraz tego odcinka ponownie – w przeciwieństwie do starszych – bo wciąż go bardzo dobrze pamiętam. Pamiętam na przykład, że w poniedziałek rano, kiedy znaleziono martwego Lane'a, Don miał ważną prezentację – i że to wtedy padły słowa "Czym jest szczęście? To moment przed tym, jak potrzebujesz więcej szczęścia". Pamiętam, że pierwszy szok przypadł w udziale Pete'owi i że Joan, która niczego nie widziała na własne oczy, zrozumiała w sekundę, co się stało, i po prostu się rozpłakała. A Don ostatni przybiegł na ratunek, próbując grać rycerza na białym koniu, kiedy było już o wiele za późno.
Pamiętam też, że to właśnie ten strasznie przygnębiający odcinek doprowadził mnie do wniosku, że tutaj już nikt nie będzie szczęśliwy, będziemy tylko świadkami powolnego upadku wszystkich i wszystkiego. I że Don na koniec zwyczajnie przed wszystkim uciekł, razem z Glenem, który akurat przyjechał do Sally. Dziwny Glen zupełnie nie miał pojęcia, co stało się w biurze na Madison Avenue, ale mimo to bardzo mądrze podsumował amerykańską przygodę Lane'a i przy okazji życie i całą resztę: "Wszystko, co miało dać ci szczęście, okazuje się być do dupy".
Samobójstwo człowieka, który przez kilka lat siedział za biurkiem 20 metrów od Dona, miało na niego straszny wpływ i wywołało ogromne poczucie winy. To wydarzenie w dużej mierze ustawiło kolejny sezon – niestety, najmniej udany ze wszystkich – i doprowadziło fanów do przekonania, że "Mad Men" zmierza w coraz bardziej mrocznym kierunku.
A mnie ciągle nie przestaje dziwić, że ten odcinek nazywał się "Commissions and Fees".
9. "Maidenform" (2×06)
W "Maidenform" nic superważnego się nie wydarzyło w niczyim życiu – jeśli nie liczyć tego, że Don przywiązał kobietę do łóżka i wyszedł, po tym jak został nazwany koneserem. Ach, i jeszcze był przepiękny pies Ducka w biurze – biedak niestety skończył gorzej niż kochanka Dona, po tym jak jego pan wybrał towarzystwo flaszki.
To wspaniały odcinek z innego powodu: zawiera jedną z najciekawszych kampanii, jakie kiedykolwiek pokazano w "Mad Men". Marilyn i Jackie – dwie strony tej samej kobiety, pokazane przez pryzmat, no cóż, bielizny. Kampanię oczywiście tworzyli sami faceci, Peggy – którą Don wspaniałomyślnie porównał do Irene Dunne – wyraźnie nie czuła się z tym komfortowo, a na dodatek klient okazał się strasznym idiotą i reklamy nie wziął. A przecież to była czysta madmenowa magia – coś tak błyskotliwego, pięknego i na swój sposób oczywistego, że po prostu nie dało się temu oprzeć.
Jeśli macie chwilę, to przypomnijcie sobie przynajmniej początek odcinka, w którym oglądamy główne bohaterki serialu, ubierające się przy dźwiękach The Decemberists. Sam ten początek to poezja, a potem jest tylko coraz bardziej poetycznie i metaforycznie, bo kolejne osoby przekonują się, jak to jest oglądać siebie oczami innych i jak bardzo to się różni od naszych wyobrażeń o sobie.
Pamiętam, jak duże wrażenie zrobiła na mnie Peggy, która właśnie w tym odcinku ubrała się seksownie po raz pierwszy, odkąd ją znaliśmy, i pojawiła się w klubie ze striptizem świętować razem z facetami. Pete patrzył na nią wzrokiem, w którym pożądanie mieszało się z potępieniem, mimo że sam w tym samym odcinku pokazał, jak daleko mu do świętego. Podwójne standardy, paskudny seksizm i ta cholernie piękna otoczka. "Maidenform" to esencja "Mad Men".
8. "The Wheel" (1×13)
Wahałam się długo, czy wybrać ten odcinek, czy poprzedni, też bardzo, bardzo dobry – "Nixon vs. Kennedy". Ostatecznie prezentacja Dona Drapera o nostalgii wygrała z flashbackami z Korei i tym bezcennym momentem, kiedy Pete Campbell biegnie powiedzieć Cooperowi całą prawdę o podwójnej tożsamości Dona, a ten go zwyczajnie wyśmiewa. Krótko mówiąc – końcówka 1. sezonu "Mad Men" to dwa wspaniałe odcinki.
Ale ostatecznie wygrało u mnie "The Wheel" – przede wszystkim ze względu na to, że zawiera najlepszą prezentację, jaką kiedykolwiek zobaczyliśmy w "Mad Men". Nie tylko klientowi opadła szczęka – to, co Don mówi o nostalgii, w bezpośredni sposób da się przełożyć i na jego życie, i na życie każdego z nas.
Ale "The Wheel" nie sprowadza się do tej prezentacji. To właśnie w tym odcinku Don dowiedział się, że Adam się powiesił, Betty zaczęła mieć pierwsze niejasne podejrzenia w stosunku do męża, a Peggy została awansowana na młodszą copywriterkę i chwilę potem dowiedziała się, że po pierwsze, jest w ciąży, a po drugie – właśnie rodzi.
Pamiętacie, jaki to był szok? Owszem, Peggy w 1. sezonie z odcinka na odcinek było coraz więcej, ale w serialu nikt ani na moment nie zająknął się, że to może być ciąża, wynikająca z tego, co się stało w pilocie. Były co prawda jakieś niejasne podejrzenia, Peggy raz czy dwa miała dziwne zachcianki, ale poza tym wszystko było na swoim miejscu. Ona co odcinek pojawiała się w pracy jak gdyby nigdy nic! I na dodatek jej pozycja w firmie z odcinka na odcinek była coraz wyższa.
To był ogromny szok, a jeszcze większym szokiem było to, że w premierze 2. sezonu, po kilkumiesięcznym przeskoku czasowym, ona znów pojawiła się w agencji, jakby zupełnie nic się nie stało. Tajemnica jej dziecka i załamania nerwowego była rozplątywana jeszcze długo, a cała ta sytuacja dużo mówi o tym, jaką osobą jest Peggy. Tylko ktoś taki jak ona mógł przez 9 miesięcy wmawiać sobie, że nie jest w ciąży. I tylko ktoś taki jak ona mógł po wszystkim pozbierać się i z podniesioną głową wrócić tam, gdzie należy.
Warto jeszcze docenić ostatni kadr, ten, który widzicie wyżej na zdjęciu. Tuż przed Świętem Dziękczynienia Don wraca z pracy do rodziny i zastaje pusty dom. Siada na schodach – i tyle. Koniec sezonu.
7. "Meditations in an Emergency" (2×13)
"Mad Men" ma dość średnie początki sezonów – które i tak zawsze uwielbiałam, bo sam powrót serialu był wielkim świętem – i rewelacyjne finały. Na tej liście znalazły się trzy z nich, choć spokojnie mogłyby tu być wszystkie. Nawet "Tomorrowland", który strasznie mnie wkurzył sceną zaręczyn z Megan, a potem nabrał sensu, kiedy zobaczyłam po jakiejś absurdalnie długiej przerwie "A Little Kiss".
"Meditations in an Emergency" ma u mnie plusa już za sam tytuł, który jest powrotem do książki, czytanej przez nieznajomego w barze – a potem przez samego Dona – w premierze 2. sezonu. Wiem, wiem, powtarzam to ciągle, ale żaden serial nie jest napisany tak skrupulatnie. Zachwyca mnie to i będzie mnie to zachwycać.
W finale 2. sezonu wszystko, co się dzieje, dzieje się w cieniu kryzysu kubańskiego. Groźba wojny nuklearnej, która za chwilę może zmieść wszystko z powierzchni ziemi, oddziałuje na wszystkich bohaterów, czy się do tego przyznają, czy nie. Uwielbiam to, jak historia wpływa na postacie z "Mad Men". Matthew Weiner zawsze powtarzał, że nie tworzy serialu historycznego i mamy go tak nie traktować, ale nie mam wątpliwości, że wyszedł mu serial, który świetnie łapał, o co chodziło w tej epoce. W "Meditations in an Emergency" wszyscy chodzą rozdrażnieni i przestraszeni, ale nie jest to w żadnym razie nachalne. O tym, że świat stoi nad przepaścią, informują nas pojedyncze zdania wtrącone do zupełnie zwykłych rozmów. Nikt nie panikuje, nie krzyczy, nie pisze testamentu, wiemy tylko, że Times Square jest pusty i mamy to ciągłe poczucie, że coś wisi w powietrzu. Nic nie jest pewne, nawet to, że w poniedziałek świat wciąż będzie istniał.
Don wraca z Kalifornii – gdzie znikł z radaru, dokładnie tak jak teraz, przed finałem – jego małżeństwo z Betty jest w rozsypce i wydaje się, że to już może być koniec. Tymczasem w Sterling Cooper zaczynają się rządy Brytyjczyków, którzy kupili agencję pod nieobecność Dona. Krótko mówiąc, cały świat wydaje się sypać niczym domek z kart. A jakby tego było mało, Betty dowiaduje się, że jest w ciąży. Idzie więc do baru, wybiera sobie pięknego nieznajomego i… wydaje się, że już po wszystkim, nie będzie ani dziecka, ani państwa Draperów razem.
Odcinek oczywiście kończy się zupełnie inaczej, świat wciąż istnieje, a do szeregu ważnych scen dochodzi jeszcze jedna – ta, w której Pete wyznaje miłość Peggy, a ona mówi mu całą brutalną prawdę o dziecku. "Mogłam cię mieć, ale nie chciałam" – oznajmia mu i zostawia go zdruzgotanego na kanapie w biurze.
Tymczasem Don wraca do domu, do Betty i dzieci. Iluzja idealnego małżeństwa jeszcze trochę potrwa. Na obrazku który zamyka sezon niby wszystko wygląda zupełnie inaczej niż rok temu, ale ten obrazek to tylko malutka część prawdy.
6. "The Grown-Ups" (3×12)
Z odcinków z wielką historią w tle jeszcze mocniej niż "Meditations in an Emergency" oddziałuje na mnie ten ze śmiercią Johna F. Kennedy'ego, choć pewnie jako całość nie jest on aż tak dobry. Ale nie o to chodzi, w tym akurat przypadku wyżej od scenariusza stawiam ten nieprawdopodobny nastrój, który udało się tutaj stworzyć. To, że córka Rogera będzie wychodzić za mąż dzień po śmierci jednego z najbardziej uwielbianych prezydentów w historii USA, zapowiedziano na początku sezonu, kiedy kamera przez moment pokazała datę na zaproszeniu. Pytanie brzmiało, jak to zostanie pokazane.
Wesele Margaret pod każdym względem przypominało stypę, ludzie poszli tam z obowiązku, a potem uciekali do kuchni, żeby oglądać wiadomości na małym telewizorku. Jest taki moment, kiedy Cooper, Harry, Ken i Jane (wtedy już żona Rogera, nie sekretarka) zgodnie wpatrują się w ekran, mimo że na co dzień przecież wiele ich nie łączyło. I nie tylko oni tak mają, straszne wydarzenie połączyło osoby, które nigdy w życiu nie płakałyby razem – jak Carla i Betty. Takich grupek było więcej, cały świat zastygł na kilka dni przed telewizorami, i choć życie niby toczyło się dalej – jak powiedziała Joan, "ludzie wciąż chorują, zdarzają się wypadki, rodzą się dzieci" – wszystko zeszło na drugi plan.
Dzieci pocieszały zapłakanych rodziców, choć nie do końca rozumiały, o co chodzi. Duck nie zrezygnował z południowego seksu z Peggy, ale zaraz po włączył telewizor. Pete i Trudy trwali dwa dni na kanapie w tej samej pozycji. Roger zadzwonił do rudej, która wtedy nie pracowała w agencji. A Betty zaczęła planować przyszłość z Henrym i oznajmiła Donowi, że już go nie kocha. Ten zaś uciekł do biura, gdzie spotkał swoją bratnią duszę, też uciekinierkę, Peggy. To naprawdę świetna sprawa, że taki odcinek znalazł się tuż przed finałem, w którym nastrój panował już zupełnie inny.
Swoją drogą, nie wiem, czy pamiętacie, ale "The Grown-Ups" wyemitowano niecałe pół roku przed katastrofą w Smoleńsku. 10 kwietnia 2010 roku Polacy zachowywali się dokładnie tak samo jak bohaterowie "Mad Men" w dniu śmierci JFK. A ponieważ w dniu pogrzebu Kaczyńskich – który wtedy jeszcze relacjonowałam dla Pardonu – miałam urodziny, dotarło do mnie wtedy, jak genialnym w swojej prostocie pomysłem był wybór takiej a nie innej daty na wesele Margaret. Weinerowi wiele razy udało się dobrze złapać, o co chodzi w całym tym bezsensie zwanym życiem. Ale w "The Grown-Ups" jest coś bardzo szczególnego i prawdziwego, bo udało się tu odtworzyć, jak narodowa tragedia wpływa na zupełnie zwykłych ludzi.
5. "Far Away Places" (5×06)
Mój ukochany odcinek z 5. sezonu, który do dziś wydaje mi się czystą poezją. "Far Away Places" to trzy idealnie skomponowane i spojone ze sobą historie o dalekich, bardzo różnych miejscach, w których znaleźli się bohaterowie "Mad Men". Matthew Weiner zaserwował nam ten sam dzień z perspektywy trzech różnych postaci: Peggy, Rogera i Dona.
Peggy położyła prezentację keczupu, a kiedy próbowała zachować się tak jak Don, została nieprzyjemnie potraktowała przez klienta. Wybrała się więc w środku dnia do kina, poczęstowała się trawką nieznajomego, podziękowała nieznajomemu zgrabną ręczną robótką w kinie, a następnie wróciła do biura jak gdyby nigdy nic. I tam spotkało ją coś naprawdę nieprawdopodobnego. Ginsberg oznajmił jej, że pochodzi z Marsa. Znaczy urodził się w obozie koncentracyjnym. Przeżył, przyjechał do Ameryki, teraz pracuje na Madison Avenue, przy sąsiednim biurku. Peggy zabrakło słów i naprawdę jej się nie dziwię.
Małżeństwo Rogera i Jane rozpadło się ostatecznie, po tym jak spróbowali LSD i mieli napad szczerości. Zanim jednak doszliśmy z nimi do tego etapu, mieliśmy mnóstwo zabawnych scen. W latach 60. intelektualiści byli głęboko przekonani, że eksperymenty z narkotykami doprowadzą ich do niesamowitych stanów i odkryć – i to właśnie na grupkę takich ludzi trafił Roger. Jego dystans i cynizm jak zwykle zrobił swoe, a sceny, w której za każdym razem kiedy otwierał butelkę z wódką, wybrzmiewała "Pieśń burłaków wołżańskich", nie zapomnę nigdy. Czysty komediowy geniusz.
Tymczasem Don praktycznie porwał swoją żonę, Megan, na szybkie wakacje w jednym z pomarańczowych hoteli Howarda Johnsona i oczywiście nie skończyło się to dobrze. Megan uciekła, nie akceptując tego, że ktoś tu próbuje być szefem i traktować ją jak małą dziewczynkę. Para potem się pogodziła – trzeba przyznać, że oni potrafili rozmawiać ze sobą zupełnie szczerze i bez zahamowań – ale już wtedy było widać, że to małżeństwo jest stanem tymczasowym dla nich obojga.
Pamiętam, że strasznie podobała mi się scena, w której Don gonił swoją małżonkę po mieszkaniu. To było totalnie chore, a przynajmniej porządnie popaprane – ona miała na sobie biało-czarny strój uczennicy, on zachowywał się jak stary zboczeniec. Młodość, marzenia i perspektywy kontra odchodzący do lamusa świat seksistowskich starych pryków. Takie to były czasy…
4. "Guy Walks into an Advertising Agency" (3×06)
Zmieniamy nastrój, bo oto mamy najbardziej krwawy i jednocześnie najzabawniejszy – choć to był przerażająco czarny humor – odcinek w historii "Mad Men". Na początku lipca, kiedy Amerykanie mają zwyczaj robić sobie dłuższy weekend z okazji Dnia Niepodległości, z zapowiedzianą w ostatniej chwili wizytą (a może inwazją) przybywają Brytyjczycy, którzy kupili Sterling Cooper. Przyjacielska wizyta nakłada się jeszcze na imprezę pożegnalną Joan, a na dodatek Kenny prezentuje z dumą kosiarkę od nowego klienta.
Kiedy w agencji pojawiają się brytyjscy szefowie, wraz z szykowanym na nowego prezesa SC młodziutkim geniuszem o imieniu Guy, od początku łatwo sobie wyobrazić, że coś tu pójdzie nie tak. Amerykanie są wkurzeni, że zlekceważono ich święto, sekretarki szykują tort, przygotowywany jest też alkohol. W agencji zaczyna się regularna impreza, Brytyjczycy grzecznie się uśmiechają, bo i co mają robić, a tymczasem sekretarka o imieniu Lois zasiada za sterami kosiarki… Pech sprawia, że młody geniusz branży reklamowej w jednej chwili traci uśmiech, stopę i perspektywy na przyszłość. W końcu jaki z niego pożytek, skoro już nigdy nie zagra w golfa.
Teoretycznie nastrój powinien zapanować grobowy, ale jest do tego bardzo daleko. "Guy Walks into an Advertising Agency" to 47 minut mistrzowskiej czarnej komedii, którą najlepiej podsumowała Joan, oznajmiając filozoficznie Donowi na ostrym dyżurze: "Takie jest życie. W jednej chwili jesteś na szczycie świata, w drugiej jakaś sekretarka przejeżdża cię kosiarką". Ich chichot oczywiście musieli usłyszeć wyspiarze i potem nic już nie było takie jak do tej pory. Brytyjskie panowanie, którego wszyscy tak się kiedyś obawiali, stało się wielkim żartem.
Warto też odnotować, że w tym odcinku miała miejsce przesympatyczna, ciepła wspólna scena Dona i Joan. Ruda dowiedziała, że będą za nią tęsknić, Don dostał buzi w policzek. I wydawało się, że trochę poczekamy, zanim ona wróci do firmy. Na szczęście Matthew Weiner i tutaj miał świetny plan – jak zwykle zresztą.
3. "Lost Horizon" (7×12)
Cała końcówka "Mad Men" to rewelacja. Ale moim ulubionym odcinkiem pozostaje "Lost Horizon" – odcinek, w którym cały ten wspaniały świat budowany przed dekadę w jednej chwili rozpadł się w drobny mak, a główni bohaterowie pogubili się w zupełnie dla nich obcym korporacyjnym świecie.>
Joan odeszła z McCanna niedługo po tym, jak się w nim pojawiła. Peggy i Roger mieli idealną wspólną scenę – on przygrywał na organach, a ona jeździła na wrotkach po pustym biurze. Ten obraz mówił więcej niż tysiące słów – najbardziej dekadencka z imprez właśnie się kończy, czas wypić ostatniego drinka i obudzić się w nowej rzeczywistości. A potem wmaszerować do nowej pracy z podniesioną głową i japońską pornografią pod pachą. Kolejna kozacka scena.
Najciekawsze jednak było to, co się stało z Donem, który bez słowa wyszedł ze spotkania tuzina dyrektorów kreatywnych, wsiadł do swojego wspaniałego cadillaca i tyle go widzieli. Końcówka z Donem dryfującym w nieznanym kierunku przy dźwiękach "Space Oddity" była po prostu idealna. Nic dziwnego, że od razu zaczęło się szaleństwo z teoriami na Reddicie. To była niesamowita podróż, a jej początek będę pamiętać dokładnie ta samo jak koniec.
2. "Shut the Door, Have a Seat" (3×13)
Jak już pisałam, kocham madmenowe finały, a ten jest zdecydowanie najlepszy. "Mad Men" potrafiło być niesamowicie ekscytujące, kiedy jednocześnie działo się dużo i w pracy, i w życiu prywatnym bohaterów, i jedne wątki przeplatały się i zazębiały z drugimi. W przepysznie napisanym "Shut the Door, Have a Seat" możemy podziwiać i błyskotliwość Dona, i sprawność, z jaką szatański plan uwolnienia agencji zostaje wprowadzony w życie. Don rysuje się tutaj jak prawdziwy lider i zbawca, a jednocześnie na głowę wali mu się świat, bo Betty domaga się rozwodu.
Krótkie przypomnienie, o co chodziło w odcinku: Don Draper przypadkiem dowiaduje się od klienta, że brytyjska agencja, która kupiła Sterling Cooper, została sprzedana McCannowi. Zaczyna się nerwowe szukanie rozwiązania, które pozwoliłoby uciec przed szponami Jima Hobarta. Kilka razy w odcinku pada konspiracyjne "zamknij drzwi i usiądź", Lane Pryce okazuje się człowiekiem o niezwykłej mocy (ach, ta jego cudowna reakcja na wiadomość, że właśnie został zwolniony!), Don i Peggy mają jedną z tych swoich genialnych rozmów, Roger rzuca idealnie wycelowanymi żartami, a na koniec jeszcze pojawia się Joan, która robi to, czego inni nie potrafią, i tym samym oficjalnie wraca do pracy.
"Ocean's Eleven" to przy tym odcinku pikuś. Sprawność, z jaką zabrano z agencji wszystko co cenne i zostawiono McCannowi puste ściany, była imponująca, wszystko działało jak w zegarku, a kiedy w pokoju hotelowym nr 453 ruda odebrała pierwszy telefon – nieważne, że od zagubionego Harry'ego! – ręce same składały się do oklasków.
W międzyczasie małżeństwo Dona rozleciało się do reszty, a Betty usłyszała, że jest dziwką, co sprawiło, że za nic nie dało się drania lubić, nawet jeśli właśnie uratował firmę. Równowaga w przyrodzie została zachowana, wszystko w tym odcinku – dramat i komedia, wzlot i upadek, dreszczyk emocji związany z pracą i największa porażka Dona w prawdziwym życiu – idealnie działało i dopełniało się nawzajem. A do tego to był po prostu genialny finał, zostawiający widzów w zawieszeniu i niepewności, co się z tego narodzi. Dla Dona rozpoczął się nowy etap w życiu, agencja za chwilę miała zostać zbudowana od zera, w powietrzu pachniało nowością i niepewnością. Ale też optymizmem, bo wydawało się, że po takiej akcji ci ludzie będą w stanie góry przenosić.
1. "The Suitcase" (4×07)
To nie tylko mój ulubiony odcinek "Mad Men", to najlepszy odcinek "Mad Men", a może i najlepszy odcinek jakiegokolwiek serialu, jaki kiedykolwiek pokazano w telewizji. Rzecz dzieje się w czasie jednej z bokserskich "walk stulecia" – tych, które trwają 90 sekund i potem są analizowane przez trzy godziny – i jednocześnie 26. urodzin Peggy. Ona wybiera się na romantyczną kolację z ówczesnym chłopakiem, Markiem, reszta biura zbiera się oglądać razem walkę, a tymczasem Don dostaje wiadomość, że Stephanie z Kalifornii dzwoniła i mówiła, że to pilne.
Don wie, co to oznacza – Anna Draper nie żyje – więc oczywiście zakopuje się po uszy w pracy i wciąga w to Peggy, na początku wściekłą, że nie może się wyrwać, a potem coraz bardziej pogodzoną z tym, że praca znów wygrała. Nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie, mistrz i uczennica krzyczą na siebie, wyrzucają z siebie zawodowe frustracje ("Nigdy nie mówisz dziękuję!"/"Po to właśnie są pieniądze!"), śmieją się z nagrań Rogera – który pisał wtedy książkę – i wreszcie znajdują czas, aby docenić to, jak dobrze się rozumieją.
Ich wspólna podróż, z biura do jadłodajni, potem do ciemnej knajpy i z powrotem do biura, ma wiele barw i odcieni, a rozmowa, która cały czas się toczy, to najwspanialsza, najgłębsza, najlepiej napisana rzecz, jaką zobaczycie w serialu. Oboje, niejako przy okazji, planując kampanię Samsonite'a, mówią sobie rzeczy, których nigdy nikomu nie powiedzieli, a potem zasypiają zgodnie pijackim snem na kanapie. Wiadomo, że to nie miłość i że to nigdy nie będzie miłość, a jednak tylu tak intymnych scen naraz nie było w "Mad Men" ani nigdy wcześniej, ani później.
Najmocniejsze uderzenie przyszło nad ranem – Don w końcu zbiera się na odwagę, dzwoni do Kalifornii, słyszy to, co miał usłyszeć, i po prostu zanosi się szlochem, patrząc prosto na całkiem już rozbudzoną Peggy. I oczywiście okazuje się, że ona jest w tym momencie właściwą osobą na właściwym miejscu. Kilka godzin później w biurze zapalają się światła, sytuacja wraca do normy i tylko przelotny uścisk dłoni przypomina o tym, co się działo tej nocy.
Były emocje, były świetne teksty, były prawdziwe łzy i dobrze trafione żarty, a przede wszystkim przez cały odcinek towarzyszyło mi wrażenie, że oni naprawdę się rozumieją, zupełnie jakby byli jedną osobą, i są w stanie powiedzieć sobie wszystko, wybaczyć sobie wszystko i iść za sobą w ogień, jeśli zajdzie taka potrzeba. "The Suitcase" to najlepszy telewizyjny teatr dwojga aktorów, jaki kiedykolwiek zobaczycie. Elisabeth Moss i Jon Hamm przeszli samych siebie, a scenariusz to madmenowa magia w najlepszym wydaniu.