Hit tygodnia: "Mad Men"
Redakcja
24 maja 2015, 20:02
W tym tygodniu hit mógł być tylko jeden. Finał "Mad Men" to nie tylko koniec jednego z seriali. To koniec epoki najwybitniejszych telewizyjnych dramatów, napisanych tak, że mogły równać się z literaturą.
W tym tygodniu hit mógł być tylko jeden. Finał "Mad Men" to nie tylko koniec jednego z seriali. To koniec epoki najwybitniejszych telewizyjnych dramatów, napisanych tak, że mogły równać się z literaturą.
Nikodem Pankowiak: To było lepsze zakończenie niż mogliśmy to sobie wyobrazić. Ostatnia scena spotkała się raczej z jednoznaczną interpretacją, którą zresztą niemal wprost potwierdził sam Weiner, więc nie będę się dalej nad nią rozwodził, robiliśmy to w ostatnich dniach wystarczająco często.
Dla mnie najlepsze były te sceny, gdy bohaterowie stawali się sentymentalni. Tutaj mam przede wszystkim na myśli rozmowę Joan z Rogerem. Reakcja rudej na informację o jego związku z matką Megan była jedyna w swoim rodzaju. Roger oznajmił, że ku jego zdziwieniu nikogo ten związek nie oburza, i wtedy my również mogliśmy się zorientować, że faktycznie, coś tu jest nie tak, przecież to powinien być wielki skandal. Bardzo podobało mi się także pożegnanie Pete'a z firmą i przede wszystkim z Peggy. To w gruncie rzeczy smutne, że tych dwoje kiedyś łączyło tak wiele, a teraz został tylko kaktus. Pete był kiedyś najbardziej znienawidzonym bohaterem tego serialu, ale ostatnimi czasy trudno było go nie lubić, choćby za to, jak ogromną metamorfozę przeszedł, nie tylko na głowie.
Ale najlepsze momenty serialu to oczywiście te z Donem w roli głównej. Jego rozmowa z Betty, to "Birdie… I know" to być może najlepszy moment tej dwójki w historii "Mad Men". Do tego jeszcze doszło wspaniałe pożegnanie z Peggy.
Najpierw sobie pomyślałem, że będzie jej naprawdę ciężko, bo wszyscy dookoła odchodzą, ale później przyszła rozmowa ze Stanem i nic już nie było dla niej takie samo. W zasadzie wszyscy bohaterowie otrzymali otwarte zakończenia, ale to nie powinno dziwić – ich historie się przecież nie kończą, my po prostu przestajemy je obserwować. Ważne, że każde z nich jest na ten moment szczęśliwe i robi to, co kocha – tworzy reklamy, produkuje je, wsiada do samolotu, pije wino czy medytuje. Wygląda na to, że oni wszyscy znaleźli sens w swoim życiu i nikt nie wyskoczył z wieżowca. Przynajmniej dosłownie, bo po finale "Mad Men" chyba nikt już nie ma wątpliwości, że czołówka jest świetną metaforą losów Dona.
Marta Wawrzyn: Najbardziej sentymentalny serial o najbardziej cynicznym ze światów zakończył się w świetnym stylu. Emocje ciągle nie zdążyły opaść, myśli wciąż niełatwo jest pozbierać, ale hit tygodnia, miesiąca i pewnie też roku być musi. Za to, że wszyscy na końcu są odrobinę bardziej szczęśliwi niż na początku. Za absolutnie wyjątkową scenę miłosnego wyznania. Za pożegnanie – Dona i nasze – z Betty. Za kolejną podróż Dona w głąb siebie, tym razem taką, która rzeczywiście może zrobić różnicę. Za to, że końcówka niby jest dwuznaczna, a tak naprawdę wcale nie. I za to, że od tygodnia ciągle do siebie mruczę "I'd Like to Teach the World to Sing…".
A przede wszystkim za to straszne poczucie, że coś się skończyło. Złota era seriali pewnie nie, ale epoka kiedy seriale były czymś więcej niż wypadkową dobrze zmierzonych potrzeb publiczności – owszem. "Mad Men" nigdy nie było – bo być nie mogło – serialem masowym, produkcją zachwycała się garstka wariatów, do których ta specyficzna mieszanka piękna, smutku, nostalgii i papierosowego dymu po prostu trafiała. I właśnie dlatego, że nie było to doświadczenie masowe, poniedziałki z winem i roztrząsaniem stanów emocjonalnych tych idealnie ubranych i wiecznie niezadowolonych z życia ludzi tak dobrze smakowały.
Od kilku dni oglądam wieczorami stare odcinki – nie wszystkie, tylko wybrane – i nie mogę wyjść z podziwu, jak przemyślane jest "Mad Men" od początku do końca. Wiecie, że w premierze 3. sezonu Lane Pryce podziwia w biurze Coopera japońskie porno, które tuż przed finałem Peggy zataszczyła do McCanna? I że w tym samym odcinku Don mówi: "Znajdowałem się w wielu miejscach, ale zawsze w końcu trafiam tam, gdzie już byłem"? Takich drobiazgów jest w całym serialu mnóstwo, każdy kadr, każde słowo, które pada na początku, może mieć znaczenie na końcu. Jeśli oglądaliście całość uważnie, nie powinniście być zaskoczeni ani tym, że Don wylądował w Kalifornii, ani tym, że z niej wróci do Nowego Jorku i będzie dalej pracował dla McCanna. Takie wycieczki już mu się przytrafiały, w końcu zawsze wracał do punktu wyjścia.
Po spędzeniu tygodnia z "Mad Men" jestem daleka od myślenia, że to cyniczne zakończenie – kazać Donowi wrócić po takiej podróży, po tym jak ogłosił się emerytem branży reklamowej i wyraźnie miał ochotę zacząć wszystko od zera, być może jako Dick Whitman. Tu chodzi o co innego: o pogodzenie się z samym sobą i zrozumienie, że to wszystko, co się posiada i przed czym czasem ma się ochotę uciec na drugi koniec świata, to bardzo dużo. Pete Campbell zrobił to odcinek wcześniej. Donowi Draperowi udało się dokładnie to samo w finale.
Czy to znaczy, że odtąd będzie tryskał zadowoleniem z życia i spełnieniem? A gdzie tam! Życie tego człowieka to cykl wzlotów i upadków, błędów i momentów najwspanialszych na świecie. On nigdy nie będzie w pełni szczęśliwy, ale na pewno ma przed sobą kilka dobrych lat, które oznaczają też coś dobrego dla Coca-Coli.
Jak już napisał Nikodem, zdaje się, że za Jonem Hammem, "Mad Men" tak naprawdę się nie skończyło, życie tych ludzi toczy się dalej. Skończyła się tylko ta wyjątkowa opowieść o epoce, która miała w sobie tak wiele dekadenckiej magii, że zakochaliśmy się w niej bez pamięci.