Top 10: Seriale, które powinny się już zakończyć
Redakcja
3 czerwca 2015, 12:12
"The Big Bang Theory"
Nikodem Pankowiak: Nawet nie próbuję już trzymać kciuków za szybki koniec tego serialu. Wszyscy dobrze wiemy, że on nie nastąpi – w planach są jeszcze co najmniej dwa sezony, za które obsada zgarnie niebotyczne pieniądze. I naprawdę, zupełnie by mi to nie przeszkadza, niech każdy zarabia jak najwięcej, ale dlaczego taka podwyżka przychodzi w momencie, gdy serial jest już tylko cieniem samego siebie?
Krótkotrwałe przebłyski dawnej świetności zdarzają się jeszcze, ale tylko wtedy gdy "The Big Bang Theory" znowu staje się serialem o czterech geekach. Gdy wracamy do serialu o czterech geekach i ich związkach z kobietami, wszystko znowu trafia szlag. Przede wszystkim, można odnieść wrażenie, że aktorzy są już znużeni swoją pracą i chemia między nimi nie jest już tak mocna, jak kiedyś. Szczególnie wyraźnie widać to po Penny i Leonardzie, którzy niby są parą, ale więcej chemii znajdziecie nawet w małżeństwie, które przeżyło ze sobą 40 lat, choć nigdy szczególnie za sobą nie przepadało.
Związek Amy i Sheldona też już dawno przestał nas interesować, bo przecież ile możemy się zastanawiać, czy wylądują oni wreszcie w łóżku. Niczego nie zmienia finał 8. sezonu, bo moim zdaniem był on zupełnie niewiarygodny. Fajnie, że Sheldon zdecydował się na kupno pierścionka, ale w żaden sposób nie zostało to logicznie umotywowane jego wcześniejszym zachowaniem. Wygląda na to, że Chuck Lorre jest mistrzem w tworzeniu komedii, które później przeciąga do nieakceptowalnych rozmiarów.
Miejmy tylko nadzieję, że za te 10 lat, gdy widzowie wreszcie odwrócą się plecami do "The Big Bang Theory", zafunduje on temu serialowi pożegnanie na poziomie "Dwóch i pół". Do tego jednak jeszcze daleko – Amerykanie wciąż, nie wiedzieć czemu, kochają ten sitcom, a producenci wszystkich innych seriali daliby się pokroić za takie wyniki oglądalności. To nie jest dobry znak dla rozczarowanych fanów.
"Supernatural"
Bartosz Wieremiej: Zapewne jest jakiś powód, dla którego "Supernatural" wciąż wraca na antenę z nowymi odcinkami. Musi być. Prawdopodobnie też ów powód kompletnie nie ma sensu.
Gdyby produkcję zakończono na 5 sezonach, serial ten byłby jednym z najmilej wspominanych w ostatnich latach. Niestety dotrwaliśmy do końca serii nr 10, "Supernatural" dalej jest z nami, a kiedy ostatecznie wyleci z ramówki, to nawet najzagorzalsi fani poczują głęboką ulgę.
Ten koniec po prostu powinien nastąpić. Obecnie najlepszymi określeniami, jakie przychodzą do głowy, kiedy trzeba napisać coś o Winchesterach i ich relacjach, są: toksyczny, nieznośny i zabójczy dla ludzkości – co zresztą wykrakano im lata temu (3×11 – "Mystery Spot"). Dodatkowo, z samego świata niewiele zostało, a jeśli ktoś dorobił się kilku ulubionych bohaterów drugoplanowych (hmm, Gabriel, Meg, Śmierć, Charlie…), to i tak większość z nich od dawna nie żyje.
Jasne, z drugiej strony nawet w ostatnich miesiącach trafiały się dobre odcinki, a oglądalność jakoś się trzyma. Jednak naprawdę najwyższy czas już kończyć i pozwolić, aby Sam (Jared Padalecki) oraz Dean (Jensen Ackles) wreszcie odetchnęli w krainie wiecznych powtórek. Inaczej produkcja The CW zamęczy swoich fanów – o ile wcześniej nie uduszą się oni krakowskim powietrz… znaczy mrokiem, ciemnością czy jak się ta nieszczęsna chmura zwała.
"Chirurdzy"
Marta Rosenblatt: Przed nami 12. sezon "Chirurgów". Słownie: dwunasty. Właściwie na tym można byłoby zakończyć. Nic, co tyle trwa, nie ma prawa być dobre. Oczywiście serial nie schodzi poniżej pewnego poziomu, Shondzie wciąż przytrafiają się dobre odcinki, nawet w jedenastym sezonie było kilka, które dawały radę.
Bądźmy jednak poważni: to już nie jest serial, to opera mydlana. Wydaje się, że jeśli chodzi o wątki obyczajowe, Shonda doszła do punktu krytycznego. Nie pozostaje jej nic innego niż uśmiercanie swoich bohaterów lub wysłanie ich gdzieś hen za Seattle, co zresztą konsekwentnie czyni. Śmierć Dereka, choć wstrząsająca, była koniecznością. Inaczej przez następne n sezonów przeżywalibyśmy kolejne dramaty MerDer. Zresztą ta uwaga dotyczy chyba wszystkich par.
Oczywiście powrót Dereka z Waszyngtonu był doskonałym momentem, aby zakończyć całą serię happy endem. Niestety dla fanów "Grey's Anatomy", szczęśliwe zakończenia nie istnieją w słowniku Shondy. Jesienią znowu będziemy śledzić perypetie Meredith Grey. Karawana jedzie dalej.
"House of Cards"
Marta Wawrzyn: Prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjna pozycja na liście, zdaję sobie z tego sprawę. W końcu za nami tylko 3 sezony składające się z 39 odcinków. Co to jest przy tasiemcach takich jak "Chirurdzy"! A jednak to już jest za dużo, z czego zdałam sobie sprawę, kiedy obejrzałam 12-odcinkową brytyjską miniserię (którą zachwycam się tutaj). Wiadomo, trudno jest bezpośrednio przełożyć jedno na drugie, ale da się wyznaczyć pewne punkty wspólne w obu serialach. Najważniejsze wątki toczą się w podobny sposób i w podobny sposób są kończone. Tak było przez dwie serie.
W 3. sezonie scenarzyści serialu Netfliksa postanowili oryginalną historię rozwlec, dodając bardzo dużo od siebie. Dostaliśmy więc Franka Underwooda walczącego cały sezon o pietruszkę – czyli zwycięstwo w prawyborach Demokratów w Iowa w starciu z kandydatką, która w prawdziwej polityce nie miałaby żadnych szans. Dostaliśmy ciągle powracający wątek konfliktu z żoną, zakończony cliffhangerem, który z braku laku wypada uznać za najlepszą rzecz, jaka nas w tym sezonie spotkała. Dostaliśmy wreszcie ciągnącą się przez cały sezon historię Douga i Rachel – w brytyjskim oryginale takie rzeczy załatwiało się w 5 minut, a siła rażenia była nieporównywalna.
Choć na pewno nie można powiedzieć, że "House of Cards" Netfliksa to serial nieoglądalny, jestem strasznie rozczarowana tym, co Amerykanie zrobili z tą historią. 3. sezon pełen był zapychaczy i zwykłych bzdur (jak nieszczęsne AmWorks, wyśmiewane przez dziennikarzy politycznych). Co przeszkadza i to bardzo – bo w przeciwieństwie do brytyjskiego "House of Cards", które wyraźnie, dobitnie i głośno mówi widzowi, że polityka to tylko teatr, a politycy to aktorzy, którzy kolejno wchodzą na scenę i z niej znikają, remake udaje, że jest osadzony w prawdziwej rzeczywistości politycznej.
W najnowszym sezonie Szekspira w tym wszystkim zostało już niewiele, a burzenie czwartej ściany, stosowane coraz rzadziej i rzadziej, nie odnosiło takich skutków, jak dwa lata temu. Wrażenie, że to tylko sztuka o zbrodniarzu z Waszyngtonu, całkiem znikło. Został polityczny dramat, jakich wiele. Pod każdym względem średni i przeraźliwie przewidywalny. A momentami wręcz sięgający po środki, których nie powstydziłaby się Shonda Rhimes.
Jeśli scenarzyści będą rozciągać wątki z finałowej serii brytyjskiego oryginału tak samo jak do tej pory, doczekamy się jeszcze co najmniej trzech sezonów, z których każdy kolejny będzie mniej ekscytujący od poprzedniego.
"Pretty Little Liars"
Marta Rosenblatt: Kim jest "A"? To pytanie zadawaliśmy sobie już przez pięć sezonów. I wszystko wskazuje na to, że długo jeszcze nie poznamy tożsamości prześladowcy tytułowych kłamczuch. W 6. sezonie, który właśnie wszedł na małe ekrany, dziewczyny będą próbowały wydostać się z tajemniczego domu, w którym uwięziło je "A". Brzmi jak początek klimatycznego horroru. Niestety, jeśli "PLL" czymkolwiek straszy, to nieporadnością scenarzystów. Fabuła już dawno przestała trzymać się kupy, ilość wątków przytłacza, zamiast dostawać odpowiedzi na pytania, scenarzyści mnożą kolejne. Dam sobie rękę uciąć, że I. Marlene King nie pamięta połowy intryg.
Co gorsze, z biegiem sezonów "PLL" staje się coraz bardziej odrealnione. Oczywiście nie powinniśmy wymagać wiele od serialu ABC Family, ale są jakieś granice. Postaci w kapturach biegające niezauważone po Rosewood, "A" mające niemal nadprzyrodzone moce – niektórych scen nie powstydziłyby się komedie. Najważniejsze jednak, że fryzury kłamczuch są wciąż idealne i póki widzowie mogą jeszcze patrzeć na dziewczyny, serial będzie trwał i trwał. Z niecierpliwością czekamy na zakapturzone "A" czające się na uczelnianym kampusie którejś z dziewczyn.
"Dziewczyny"
Marta Wawrzyn: "Dziewczyny" to jedno wielkie rozczarowanie i jedna wielka niespełniona obietnica. Oczywiście, Lena Dunham potrafi nieźle pisać, udowodniła to nieraz. Problem w tym, że wyraźnie brakuje jej sensownych tematów. "Dziewczyny" miały być antidotum na seriale w stylu "Plotkary" i "Seksu w wielkim mieście", których bohaterki paradowały wystrojone po mieście, spędzając czas na plotkach i zakupach. Lena Dunham proponowała w zamian prawdziwe życie i prawdziwe problemy pokolenia dwudziestokilkulatków – ludzi, którzy kończą studia i gubią się w życiu, bo okazuje się, że za dużo by chcieli, a pracodawcy niekoniecznie mogą ich oczekiwania spełnić.
Tyle że Lena wyraźnie nie wie za wiele o tego typu sytuacjach. To widać w serialu, gdzie wraz z kolejnymi sezonami poziom oderwania od rzeczywistości rośnie. Główne bohaterki kręcą się w kółko, uparcie odmawiając dorośnięcia. Kiedy spełniają się ich największe marzenia – jak wyjazd Hannah do szkoły do Iowa – po paru odcinkach są w stanie i to wyrzucić w błoto, stwierdzając, że jednak chcą czegoś innego. Czego? Oczywiście tego już nie wiedzą.
I choć takie pogubienie jest normalne w tym wieku, w "Dziewczynach" to po prostu nie działa. Lenie Dunham udało się stworzyć galerię antypatycznych postaci, których perypetie coraz mniej obchodzą widza. I z którymi za nic nie da się identyfikować, bo to nie są już prawdziwe dziewczyny. To papierowe figury, snujące się z kąta w kąt i w kółko rozkładające na czynniki pierwsze te same, oderwane od rzeczywistości, problemy. Coraz trudniej się na to patrzy, a ponoć mają powstać jeszcze co najmniej dwa sezony.
"Kości"
Andrzej Mandel: Kiedyś uwielbiałem "Kości" – od klimatycznej muzyki w czołówce, po równie nastrojową muzykę towarzyszącą napisom końcowym, poprzez świetne, skrzące się dowcipem dialogi, przyjemne zagadki kryminalne i nieodłączne zwłoki w różnym stadium rozkładu (ulubiony widok do kotleta). Jednak od szóstego sezonu coś się zaczęło zacinać i serial zaczął zaniżać poziom, choć przecież wciąż cieszy się sporą oglądalnością.
"Kości" z serialu, na który co tydzień czekałem z niecierpliwością, stały się nudnawą telenowelą przerywaną zagadkami kryminalnymi i obowiązkowym widokiem zwłok. Stały się serialem, dosłownie, do kotleta. Można oglądać go, nie przerywając innych czynności – w trakcie można gotować, pracować czy nawet oddawać się gimnastyce. Ryzyko utraty błyskotliwego dialogu stało się niewielkie. Najważniejszymi wydarzeniami w serialu wydają się być macierzyńsko-ojcowskie problemy Bootha i Bones (oraz reszty ekipy). Co gorsza, Bones z twardej, błyskotliwej i inteligentnej kobiety o dużym stopniu nieprzystosowania społecznego stała się rozlazłą babą (przepraszam za określenie), która co chwilę się wzrusza, a jej błyskotliwość czasem tylko pojawia się przy kościach.
Twórcy serialu chyba to widzą, bo próbują jednak jakieś zmiany wprowadzać. Postać nowego agenta jest nawet zabawna (ukłonem w stronę fanów jest chyba jego zamiłowanie do spożywania posiłków w trakcie przeglądania zdjęć zwłok), bywa że błyśnie fajnym tekstem, ale to trochę za mało. W "Kościach" nastąpiło zmęczenie materiału i to solidne, a punktem zwrotnym był moment, w którym Booth i Bones zostali parą, rodzicami i wszystkim naraz.
Moim zdaniem "Bones" powinno było się zakończyć najpóźniej na 7. sezonie. Niestety, wysoka oglądalność zachęciła FOX do kontynuacji. Więc od czasu do czasu męczę się, sprawdzając, czy może nie wróciły dawne "Kości".
"Modern Family"
Nikodem Pankowiak: Najlepszy dowód na to, jak bardzo nic nie warte są obecnie nagrody Emmy – ich 5-krotny (sic!) zwycięzca utonął w morzu przeciętności już na początku 4. sezonu i do tej pory nie wypłynął na powierzchnię, czasem tylko na moment wychylił głowę. Gdy serial wchodził na ekrany, był powiewem świeżości na nieco już skostniałym, ale nadal nieźle sobie radzącym rynku komedii. Postacie były narysowane grubą kreską, ale ich nie przerysowano, dialogi pełne ciętych ripost, nawet dowcip sytuacyjny się udał, a przecież tutaj najłatwiej o stoczenie się do poziomu komedii slapstickowej. Chyba nigdy twórcy nie pokusili się o żart z pierdzeniem w roli głównej, a poziom ich dowcipów zdecydowanie windował "Modern Family" na pułap niedostępny dla żadnego sitcomu.
Szkoda tylko, że po kilku latach wszystko trafił szlag. W 1. sezonie produkcja ABC była rewelacyjna, w kolejnych dwóch nieco słabsza, ale nadal bardzo dobra. Wszystko zaczęło się psuć podczas premiery 4. sezonu – wyglądało to trochę tak, jakby scenarzystom nagle odcięto prąd i przestali oni wpadać na dobre pomysły, a zamiast tego odgrzewali kotlet za kotletem. Wciąż wracano do tych samych wątków i sytuacji – Phil próbuje się przypodobać swojemu teściowi, Jay nie do końca może pogodzić się z tym, że jego syn jest homoseksualistą…
Spadek formy zauważyli wszyscy, poza akademią przyznającą nagrody Emmy. Dzisiaj to już tylko popłuczyny po dawnej wielkiej formie, ale dopóki serial ma w miarę dobrą oglądalność – a tak właśnie jest – na pewno będzie gościł długo na ekranach. Zwłaszcza że aktorzy mają podpisane kontrakty na jeszcze kilka sezonów. Hajs się zgadza, więc kto by się przejmował poziomem.
Jedyna nadzieja w szybkim końcu "Modern Family" to widzowie. Choć nadal jest ich dużo, jak na obecne standardy, spadek widowni w porównaniu do poprzedniego sezonu widać bardzo wyraźnie. Zakładam, że w kolejnym sezonie znowu będziemy oglądać bohaterów w tych samych sytuacjach, więc być może oglądalność dalej będzie spadać i władze ABC stwierdzą, że utrzymywanie przy życiu tak drogiej komedii nie ma większego sensu?
"Downton Abbey"
Marta Wawrzyn: Wiem, wiem, to już ostatni sezon, będzie pewnie sporo miłych powrotów i szczęśliwych zakończeń. Lady Mary pokocha z wzajemnością Matthew Goode'a, na którego zawsze dobrze się patrzy… Nostalgia znów nas pokona i nawet jeśli to nie będzie aż tak dobry sezon, oglądać się go będzie bez bólu zębów. Miejmy nadzieję.
Ale nie wiem, czy zamiast całego finałowego sezonu nie wolałabym po prostu 1,5-godzinnego odcinka specjalnego, który zakończyłby wszystkie wątki. Bo co tam więcej zostało do opowiedzenia? Już w poprzednim sezonie Julian Fellowes uprawiał recykling starych wątków, które miksował z rzeczami tam mało interesującymi, jak historia z przeszłości jednej z pokojówek, ciągnąca się przez cały sezon.
Boję się, że teraz też zabraknie nowych pomysłów i w efekcie sezon finałowy zamiast świętem, stanie się wyrafinowaną męką.
"Pamiętniki wampirów"
Marta Wawrzyn: Kiedy grająca główną rolę aktorka mówi "dość", to znak, ze naprawdę już pora kończyć. Zwłaszcza że z tej akurat mąki naprawdę już nie będzie chleba. "Pamiętniki wampirów" straciły świeżość około 3. sezonu, teraz to tylko powtarzające się w kółko "zabili go i uciekł".
Serialowe śmierci, zmartwychwstania i mnożenie wszelkiego rodzaju sobowtórów to generalnie zabawna sprawa. Znaczy – zabawna, kiedy chce się zrobić na ten temat 6-minutowy skecz, z którego można się pośmiać w internecie. Kiedy ogląda się takie rzeczy na serio, poświęcając na to ok. 20 godzin w roku, to już przestaje być śmieszne.
Ciekawa jestem, co się stanie z "Pamiętnikami" po Elenie. Czy rzeczywiście na tym odejściu stracą, czy może jednak zyskają. Przez głowę przeszła mi nawet myśl, że może to odejście to tylko zmyłka, Nina wróci po paru odcinkach nieobecności, aby w ten sposób "zaskoczyć" fanów. Pewnie będę chciała to sprawdzić i obejrzę jeden czy dwa odcinki z nowego sezonu. A potem znów "Pamiętniki" pójdą w odstawkę, bo nawet w kategorii guilty pleasure przegrywają teraz… ze wszystkim.