"Crazy Ex-Girlfriend" w finale nie idzie na łatwiznę – recenzja
Kamila Czaja
6 kwietnia 2019, 20:02
"Crazy Ex-Girlfriend" (Fot. CW)
4. sezon "Crazy Ex-Girlfiend" często nas rozczarowywał, ale ten serial zasługuje na to, by oceniać go po tym, jak fantastycznie kończy. I po tym, jak był ważny i odważny. Spoilery.
4. sezon "Crazy Ex-Girlfiend" często nas rozczarowywał, ale ten serial zasługuje na to, by oceniać go po tym, jak fantastycznie kończy. I po tym, jak był ważny i odważny. Spoilery.
Cóż, "Crazy Ex-Girlfriend" ponad rok temu wycięło mi numer, którego nie mogę serialowi zapomnieć. Otóż właściwie zaraz po tym, jak skomponowałam listę 10 powodów, by oglądać ten wyjątkowy telewizyjny eksperyment, poziom zaczął może nie drastycznie, ale zauważalnie spadać. Doszło do tego, że z 3. miejsca w moim top roku 2017 produkcja wypadła całkiem z zestawienia 2018. Byłam nawet gotowa potraktować finał poprzedniej serii jako koniec całości, bojąc się, że po nierównym sezonie kolejny może być jeszcze słabszy.
I był słabszy. Nawet zapadających w pamięć piosenek dostaliśmy znacznie mniej. Chociaż do "No One Else Is Singing My Song" wracam regularnie, a kilka innych utworów ma swój urok, to musicalowa warstwa zbladła. Fabularnie natomiast szukanie przez Rebekę swojej drogi po diagnozie, aresztowaniu i wyjściu z więzienia wychodziło bardzo różnie.
4. sezon Crazy Ex-Girlfriend z problemami
Dobre elementy, choćby ważny wątek zaburzeń osobowości, ginęły w 4. serii w nadmiarze średnich pomysłów. Przede wszystkim odcinków było za dużo. Zamiast siedemnastu (z koncertem osiemnastu), wystarczyłoby ich na domknięcie serialu, powiedzmy, trzynaście. Można by bronić decyzji twórców, że chcieli oddać sprawiedliwość także postaciom drugoplanowym, a głównej bohaterce dać czas na podjęcie najważniejszych życiowych decyzji, ale jednak coś zawiodło w tempie i proporcjach.
Największy problem stanowił brak zdecydowania, czy twórcy "Crazy Ex-Girlfriend" chcą, żebyśmy angażowali się w miłosne perypetie Rebeki, czy raczej cały czas powinniśmy się dystansować do konwencji. To drugie podejście przyniosło świetny odcinek "I'm Almost Over You", rozpracowujący schematy komedii romantycznej. Pierwsze natomiast prowadziło do wielu "resetów". Nieraz temu serialowi udawało się łączyć sprzeczność, choćby feminizm z piętnowaniem jego radykalizmu, ale tym razem sprzeczności wyglądały niestety jak brak przemyślanego, spójnego pomysłu na ostatni sezon.
Może miałabym do sprawy inne podejście, gdybym kibicowała któremuś z adoratorów Rebeki. Ale Josh przekonywał mnie przez lata tylko momentami, Nathaniel wydawał się doskonałą opcją w 3. serii, a w czwartej lekko go wycofano, by dać szansę Gregowi, zaś Grega po zmianie aktora z Santino Fontany na Skylara Astina mimo wysiłków nie udało mi się zaakceptować.
W efekcie kolejne wędrówki głównej bohaterki od jednego potencjalnego partnera do drugiego (i trzeciego) drażniły mnie, bo odciągały uwagę od postępów w terapii Rebeki i od ciekawego rozwoju postaci drugoplanowych. Wolałabym częściej posłuchać, jak Rebecca odkrywa siebie po latach wyparcia i racjonalizacji, albo podziwiać, jak Paula realizuje marzenia. Tymczasem wciąż zadawano te same pytania: "Greg? Josh? Nathaniel?".
Nadzieję przed finałem pokładałam w jednym: że bohaterka nie wybierze żadnego z kandydatów. Obiecałam sobie, że jeśli ostatni odcinek się obroni, to wszystkie powyższe zarzuty wprawdzie nie znikną, ale w ocenie "Crazy Ex-Girlfriend" jako całości będę bardziej wyrozumiała i spróbuję pamiętać serial Rachel Bloom i Aline Brosh McKenny ze względu na to, co się w nim udało.
Crazy Ex-Girlfriend, czyli serial utopijny
A było tego dużo. "Crazy Ex-Girlfriend" to jeden z najdziwniejszych znanych nam w redakcji seriali – a oglądamy dużo dziwnych. Produkcja dla niszowego odbiorcy, chociaż emitowana w telewizji ogólnodostępnej, która stawia na superbohaterów. Musical i komedia romantyczna, ale wszystkie gatunkowe konwencje naginająca na własnych zasadach.
Przy tej niszowości mamy tu do czynienia nie tylko z odwagą na poziomie tematów i formy, ale i z absolutną otwartością na innych ludzi. W "Crazy Ex-Girlfriend" wypadało to tak naturalnie, że podczas oglądania szczególnie się nad tym nie zastanawiałam. Ale jeśli na chwilę zatrzymać się przy społecznym kontekście serialu, to widać, że pochodzi chyba z jakieś innej, utopijnej telewizyjnej planety, gdzie rasa, orientacja seksualna czy psychiczne problemy nie stanowią stygmatu.
Za to, co było dobre, ważne, fenomenalnie wyśpiewane, świetnie zagrane i wyprzedzające epokę, "Crazy Ex-Girlfriend" zasługuje na stałe miejsce w historii seriali. Nawet jeśli twórcom zdarzało się przestrzelić (nowy Greg), przesadzić (choćby cały wątek Hebeki) albo przeciągnąć (perypetie miłosne bohaterki), chylę czoła przed geniuszem i odwagą Bloom i McKenny.
Brawa należą się także za finał. Był to odcinek zachwycający i szkoda, że te wcześniejsze sprawiły, iż zachwytom towarzyszy ulga, że "Crazy Ex-Girlfriend" nie będzie już przeciągane ponad miarę. Po finale zaproponowano jeszcze tylko koncertowy odcinek specjalny "Yes, It's Really Us Singing!" (zresztą świetny, polecam zdecydowanie).
Crazy Ex-Girlfriend – finał pełen miłości
"I'm in Love" nie wymazało całkiem błędów sezonu, ale dało mi to, o czym marzyłam. Rebecca wybiera siebie i robi to w pięknym stylu. Po tym, jak Dream Ghost (Michael Hyatt) we śnie pokazuje bohaterce przyszłość z każdym z trzech amantów, Rebecca widzi, że za każdym razem ma to samo "smutne, puste spojrzenie". Odkrycie, że nawet najcudowniejszy drugi człowiek nie da jej szczęścia, dopóki nie pozna siebie samej, następuje późno, ale prowadzi do pięknego zamknięcia serialu.
Mamy tu też fantastyczny moment musicalowy, "Eleven O'Clock". Przypomnienie ważnych piosenek z poprzednich serii, symbolika kolejnych strojów noszonych przez bohaterkę, głębia refleksji… A kiedy wydaje się, że nie może być lepiej, twórcy wciągają w tę "abstrakcyjną teatralną przestrzeń" Paulę, która, jak zwykle, służy radą. Tym razem dobrą.
Rebecca dostaje od przyjaciółki wielki dar: świadomość, że to, do czego nie chciała się przyznać, nie jest dziwne, lecz piękne. A nawet stanowi drogę do poznania samej siebie. Tak uświadomiona bohaterka może ogłosić kolejnym potencjalnym partnerom, że nie zwiąże się z nikim, dopóki nie odkryje, kim sama jest. I dopóki tego nie wyśpiewa.
Crazy Ex-Girlfriend – szczęście to ciężka praca
Świetnie wypada również konstrukcja odcinka. Twist, że minął rok i mamy do czynienia z kolejnymi walentynkami i zupełnie innym ogłoszeniem Rebeki niż to mające przypominać finał "The Bachelor", zaskakuje, a równocześnie sprawia, że wszystko wskakuje na właściwie miejsce. Nie przeszkadzało mi nawet, że to, co wydarzyło się przez rok, wciśnięto w jednej monolog połączony z montażem scen.
Banalne? Może. Ale byłam zbyt zajęta cieszeniem się postępami bohaterów (poza podwójnym pogorzelcem White Joshem, rzecz jasna), żeby narzekać. Fenomenalni aktorzy drugiego planu w rolach ludzi niepozbawionych wad, ale w gruncie rzeczy dobrych i życzliwych, sprawili, że tę kumulację szczęśliwych zakończeń uważam za zasłużoną.
Przy okazji trzeba powiedzieć, że obsada "Crazy Ex-Girlfriend" była wyjątkowa nie tylko przez swoje zróżnicowanie. Tak duża grupa utalentowanych aktorsko, wokalnie i tanecznie ludzi, na dodatek budzących sympatię… Chciałabym, żeby Bloom została jedną z najbardziej wpływowych postaci współczesnej i przyszłej telewizji, a Donna Lynne Champlin powinna otrzymać wszystkie nagrody, a najlepiej Tony za jakąś wymarzoną rolę na Broadwayu. Boję się tylko, czy poza ekscentrycznym, cudownym światem "Crazy Ex-Girlfriend" znajdzie się dla nich i dla wspaniałego dalszego planu godne miejsce.
Ten serial nie mógł się skończyć lepiej, chociaż pewnie mógł się skończyć wcześniej. Rebecca Bunch wreszcie ma szansę odkryć siebie, a przy tym nikt nie ukrywa, że to ciążka i wieloletnia praca. Nie tylko nad nauką śpiewania, grania na pianinie czy pisania tekstów, ale przede wszystkim nad zagłębieniem się we własną psychikę, docenieniem swoich zalet i zmierzeniem się z wadami. Bez uciekania w przedwczesny związek. Jak usłyszeliśmy, romans to nie końniec historii, a tylko jej część. Wszak już od czołówki 1. serii wiemy, że wszystko jest bardziej zniuansowane, niż się wydaje. Brawo dla finału "Crazy Ex-Girlfriend", że nam o tym przypomniał.